Ekshibicjonizm przebaczenia

Jan Paweł II i jego niedoszły zabójca (Rzym, 1983) ©.Arturo Mari, Watykan

Dnia 13  maja 1981 roku, gdy w Warszawie dogorywał na łożu śmierci Wielki Prymas  Tysiąclecia, w Rzymie z największą szybkością, jaką tylko można było wydusić z  nowoczesnego wehi­kułu sanitarnego, pędziła karetka do  kliniki  Gemelli, unosząc  rannego w zamachu papieża Jana Pawła II. Już na operacyjnym stole otrzymał on od swego wiernego sekretarza sakrament, ma­jący mu ułatwić drogę, której kierunek wciąż pozostawał zagadką i jego wyznaczenie tylko w niewiel­kiej części zależało od sprawnych rąk chirurgów. Szczęśliwy los, mimowolne drgnięcie zabójczej ręki, szybkość odstawienia Pacjenta w ręce fachowców, czy wreszcie, i to chyba najprawdopodobniejsze,  ręka Opatrzności przesadziły o życiu Papieża.

Zaledwie wyślizgnąwszy się z objęć śmierci, Jan Paweł II przebaczył zamachowcowi i nazwał go swoim bratem. Dziwny to spo­sób wchodzenia w rodzinę papieską i wolałbym, by to braterstwo dokonało się inaczej. Papież jednak, z całą powagą i odpowiedzialnością za znaczenie tych słów, nazwał dwudziestoparoletniego Alego Agcę – bratem.

Pod koniec 1983 roku Ojciec Święty wymyślił nowy, zaska­kujący gest: odwiedziny brata-zamachowca w więziennej celi. Co roku, chyba począwszy od Jana XXIII,  biskupi Rzymu odwie­dzają jeden z zakładów karnych Wiecznego Miasta. Ostatecznie Mistrz kiedyś powiedział: „Byłem w więzieniu, a odwiedziliście Mnie” (Mt  25,  36). Tym razem jednak wybór nie był przypadkowy. Przekraczając ponure wrota więzienia Robbibia, Jan Paweł II doskonale zdawał sobie sprawę, na jaką przygodę się decyduje i że spotka się twarzą w twarz z tym, który z niewyjaśnionych powodów usiłował skrócić jego życie. 

Nigdy nie przeżyłem agresji zagrażającej memu życiu ani sam nigdy nie miałem zamiaru naruszyć czyjejkolwiek egzystencji. Dlatego nie wiem, co może się kryć w sercu ocalałej ofiary, jak i w sercu napastnika, przy ich ponownym spotkaniu. Skąpe wypowiedzi Papieża po wizycie niewiele mówią. Z pewnością dwadzieścia minut szeptanej rozmowy nie nadawało się w niczym do publicznych wynurzeń i dziennikarskich opowiadań. Niedyskretna kamera telewizyjna nie wyczuła subtelności sytuacji, przez otwarte dla bezpieczeństwa drzwi usiłowała wykraść  tajemnicę dwóch pochylonych ku sobie ludzi, filmowała gesty, wyrazy twarzy, przechyły głów i ruchy rąk. Dla niektórych moich przyjaciół oglądane na srebrnym ekranie wydarzenie sprawiało wrażenie namiastki sakramentu  pokuty. Widząc trzy razy w dzienniku te­lewizyjnym te scenę musiałem włożyć wiele wysiłku, aby nie ulec podobnym złudzeniom. Ciążyła opinia innych i zawodowa skłonność. Uparcie uprzytomniałem sobie, że nie można mieścić tego spotkania w kategoriach sakramentalnej administracji, bo dzieli tych dwóch ludzi bariera religi­jnych przekonań, a poza tym nie mogłem sobie uzmysłowić, by Papież poszedł na „w tanim wydaniu” prozelityzm. Dlatego właśnie miałem dużą pretensję do współczesnych środków masowego przekazu, że nie potrafiły uszanować ludzkiego „sacrum” tego spotkania. Czuję się nawet nieco winny, że dałem się trzykrotnie wciągnąć w krąg bezczelnej niedyskrecji.

Po opuszczeniu celi Alego Agcy Papież pozostał jeszcze trzy godziny w budynkach więziennych: rozmawiał z pozostałymi i wygło­sił do nich przemówienie: „Kościół docenia i dodaje odwagi tym – mówił Ojciec Święty – którzy czynią wysiłki, aby poprawić system karny i doprowadzić go do poziomu szacunku wobec praw i godności ludzkiej”. W kontekście tego zdania cała wizyta Jana Pawła II w Robbibia nabiera właściwej barwy i głębi. Należy dojrzeć godnośćludzką w  każdym, nawet w zbrodniarzu, nawet w tym,  kto wymierzył  swą  rękę przeciwko życiu Papieża. Jeżeli miałbym trochę więcej szacunku dla ludzkiej godności, umiałbym się powstrzymać od wkraczania w tajemnicę dwóch ludzi, która tylko do nich należy.

Leszek MALEWICZ

Ks. Leszek Malewicz. Urodził się 21 stycznia 1939 roku w Warszawie. Do pallotyńskiego nowicjatu wstąpił w roku 1956. Święcenia kapłańskie przyjął w roku 1966. Po święceniach krótko pracował w pallotyńskiej parafii w Radomiu, następnie wyjechał na studia do Belgii. Stamtąd przeniósł się do Francji. W latach 1978-1981 pracował w Algierii. Od 1982 do roku 1990 był redaktorem naczelnym „Naszej Rodziny”. Od zakończenia pracy w pallotyńskim piśmie aż do dnia swojej śmierci pracował jako kapelan. Zmarł w Paryżu 15 stycznia 2008 roku. 

Archiwum / „Nasza Rodzina”, nr 2 (473) 1984, s. 20.