Kogóż miałby ukochać Bóg…?

Jacek Bierezin cztery dni przed swoją śmercią (Paryż, 1993). Fot. Marek Wittbrot © Recogito

Najpierw poznałem jego legendę. Była barwna, obfitująca w towarzyskie skandale, opozycyjne dokonania i sportowe wyczyny. Bez wątpienia starczyłoby jej na kilka nieprzeciętnych biografii. Trzeba jednak podkreślić, że wszystkie wydarzenia w jego życiu — podróże, miłości, śledcze areszty, górskie wspinaczki, bójki, stany depresji czy euforycznej radości łączyły się w jednym punkcie: poezji. Jego liryka czerpała obficie z własnej biografii, ale też — co warte podkreślenia — biografia kształtowała się zgodnie z nakazami przeżycia poetyckiego. W tym więc sensie był Jacek Bierezin chorobliwym romantykiem. Jego namiętna miłość życia równa była miłości do literatury. Taka postawa jednała mu tyluż wielbicieli, co przeciwników. Wielbiciele widzieli w nim kontynuatora Rimbauda, poety zbuntowanego, kochanka intensywnych przeżyć. Krytycy nazywali jego postawę anachronizmem. Bo niby jakim sposobem – pytali – można dziś, w drugiej połowie XX wieku, traktować poezję aż tak poważnie?

Idąc w grudniu zeszłego roku na moje pierwsze spotkanie z Jackiem do Olei Navy przy Saint Germain, przypomniałem sobie jeszcze parę dat i faktów. Objęty był całkowitym zakazem druku od 1974 roku. Współzałożyciel Pulsu. Skazany po raz pierwszy na więzienie za działalność opozycyjną w roku 1971. Usunięty z uczelni łódzkiej w roku 1977, za współpracę z KOR-em. Swój pierwszy wiersz wydrukował w Więzi w roku 1967, rok później był członkiem komitetu strajkowego Uniwersytetu Łódzkiego. W stanie wojennym zaliczył internat, a wreszcie – paryski bruk.

Już przy pierwszej rozmowie zrozumiałem, że mimo tak pięknej karty historii, nie ma w nim nic z kombatanta. Ani celebry warszawsko-paryskich salonów, w których — jeśli już się pojawiał — wzbudzał uczucie niechęci i zagrożenia. Był bowiem człowiekiem spoza wszelkich układów i kanap. Lubił boks, alpinizm, kobiety, wódkę i silne przeżycia na równi z wierszami Dylana Thomasa czy prozą Chandlera. Nie pasował zupełnie do schematów i narodowego krzepienia serc. Jego długie opowieści, których słuchałem w Massy pod Paryżem czy knajpce przy me Saint-Dominique, to była niezwykła, żywa, obfitująca w dziesiątki anegdot i przypisów historia literatury polskiej ostatnich dwudziestu pięciu lat. Szkoda, że tego nie zapisał, podobnie jak historii swoich dziecięcych lat spędzonych w Łodzi. Miał projekty kilku na ten temat opowiadań i zabawialiśmy się wspólnie wikłając fabuły, mnożąc perypetie i obmyślając pointy.

Kiedy „Gazeta Wyborcza” doniosła w suchym komunikacie, że Jacek zginął potrącony przez samochód o szóstej rano, w pobliżu Pont d’Alma, pomyślałem natychmiast o jego dziadku. Dziadku, który miał być bohaterem pierwszego — z tej łódzkiej serii  opowiadania. I przypomniałem sobie także, że wiele razy przechodziliśmy przez Pont d’Alma, rozmawiając tak, jakby wszystko było jeszcze do spełnienia. „Byłem umówiony na spotkanie z Bogiem. Nie poszedłem. Za cenę życia” — napisał w listopadowym Paryżu 1988 roku. Nie znam, rzecz jasna, jego rachunków z Bogiem, ale myślę, że Bóg chętnie wysłucha jego opowieści. Kogóż miałby ukochać bardziej, jeśli nie poetów?

Paweł HUELLE

Paweł Huelle. Urodził się 1957 roku w Gdańsku. Pisarz i krytyk literacki. W latach 1994-1996 dyrektor Ośrodka Gdańskiego Telewizji Polskiej. Autor książek: Weiser Dawidek (1987), Opowiadania na czas przeprowadzki (1991), Wiersze (1994), Pierwsza miłość i inne opowiadania (1996), Mercedes Benz (2001), Byłem samotny i szczęśliwy (2003), Castorp (2004), Ostatnia wieczerza (2007), Opowieści chłodnego morza (2008), Śpiewaj ogrody (2014). Ulica Świętego Ducha i inne historie (2016), Obłoki jasne nad tobą (2018).  Jest również autorem słuchowisk radiowych i sztuk teatralnych. Mieszka w Gdańsku.

„Nasza Rodzina”, nr 9 (588) 1993, s. 28.