Miejsce i mowa

Droga (Krytno, 2011). Fot. Marek Wittbrot © Recogito

Stanisławowi Zielińskiemu

Polanów, w którym się urodziłem, i jego okolice jeszcze na początku XVII wieku zamieszkiwali Kaszubi. MOWA kaszubska, jak podają niektóre źródła, przetrwała tam aż do końca tegoż wieku. Początek lat sześćdziesiątych XX wieku, a więc okres wczesnego dzieciństwa, spędziłem na wsi, która pamiętała niepolskich mieszkańców ziemi sławieńskiej, ale też po raz kolejny przechodziła swoją metamorfozę. Przypadek sprawił, że mój ojciec, urodzony w Rumi, i moja mama, pochodząca spod Ustrzyk Dolnych, właśnie tam się spotkali, tam rozpoczynali wspólne życie i stamtąd wyruszyli dalej.

Lata 1965-1981 związały mnie z Rumią. Nie zastanawiałem się wtedy, kim jestem, skąd przychodzę i dlaczego mój ojciec ze swoją matką, czyli moją babką, rozmawia wyłącznie po kaszubsku. Było to naturalne i normalne. Ale tylko w domu. W szkole bowiem kaszubski często był tępiony, uznawany za coś gorszego i wstydliwego.

Długo miałem problemy z językiem polskim, ale jednocześnie oddalałem się od kaszubskiego. Nie przeszkadzało mi, w jakim kto mówi języku. Nie przeszkadzały „obce” nazwiska, bo nie brzmiały obco. Ale przyszedł taki czas – już po opuszczeniu Wybrzeża – kiedy zaczęto mnie pytać o pochodzenie, a niekiedy i podejrzewać, że jest we mnie coś obcego, niepokojącego.

Długo nie było dla mnie ważne, że – z jednej strony – rodzinne korzenie sięgają ziemi sanockiej i – z drugiej – protestanckich przodków, przybyszów z holenderskiej czy niemieckiej Fryzji. Długo nie liczyło się nawet to, że na skutek urzędniczego błędu z nazwiska ojca znikła literka „d”.

Kiedy w marcu 1981 roku opuszczałem rodzinny dom, nie przypuszczałem, że stanę się mieszkańcem nie tylko Dolnego Śląska czy Mazowsza, ale znacznie odleglejszych pejzaży i przestrzeni. Musiało wiele czasu upłynąć, zanim zdałem sobie sprawę, że miejsce, z którego pochodzę, stanowiło raczej ziemię obiecaną.

W Polanowie spędziłem tylko kilka tygodni, w Rumi niecałe 16 lat. Do rodzinnej terre promise powracałem na wakacje. Rumski dom, ale też Gdańsk i Gdynia, gdzie chodziłem do szkoły, Sopot i Wejherowo, gdzie często bywałem, Puck czy Rewa, gdzie wypuszczałem się z bratem i kolegami – to była moja codzienność. Granicą i moim horyzontem były zawsze: morze i las, dzikie pola, bagniska, Mariańskie Wzgórze, góra Markowcowa i przydomowy ogród.

Spojrzenie na historię i czas, spojrzenie, jakie się wtedy we mnie kształtowało, dotykało konkretnej i bolesnej rzeczywistości. Pamiętam przedwczesny powrót ojca ze stoczni w grudniu 1970 roku. Pamiętam gdyński most, na którym zginęli ludzie, a który przez trzy lata wyznaczał moją drogę do szkoły. Pamiętam lato 1980 roku i posierpniowy entuzjazm. Pamiętam rzeczy i zdarzenia, które miały w sobie tyleż nadziei, co goryczy.

W latach 1981-1990 mieszkałem w Ząbkach koło Warszawy, w Ząbkowicach Śląskich, w Ołtarzewie (obecnie przynależącym do Ożarowa Mazowieckiego) i w Radomiu, ale często powracałem na Pomorze i Wybrzeże. Wszystko zmieniło się nie po wyjeździe rodziców, siostry i braci, lecz dopiero 1990 roku, po moim wyjeździe za granicę i zamieszkaniu w Paryżu.

Los tak zrządził, że moja życiowa przestrzeń ciągle się zmieniała. Dziś jednak, przemierzając francuskie i belgijskie Ardeny, niemiecką i holenderską Fryzję, Wenecję euganejską, Górną Adygę czy Alpy Lugańskie, nie mam poczucia, że jestem człowiekiem znikąd. Pierwsze doznania, jak i pierwsze uczucia, są chyba najsilniejsze i najważniejsze. Wielość doświadczeń zmienia nasz obraz świata, ale to, co nas kształtuje i w jakiś sposób konstytuuje, zależy w równym stopniu: od słów po raz pierwszy usłyszanych, jak i obrazów młodości.

Wiele zależy od własnej decyzji, ale są też rzeczy, których się nie wybiera. Obejmuje się je w spadku – zarówno po dalekich przodkach, rodzicach, jak i po określonym czasie. Istnieje duch miejsca. Istnieje przestrzeń, którą tworzą znane ulice, budowle, drzewa, bliskie kiedyś osoby i napotkani gdzieś ludzie, ich słowa i czyny. Istnieje też przestrzeń duchowa, ojczyzna ducha, którą zamieszkują nasze marzenia, doświadczenia, uczucia, myśli i wyobrażenia. Są rzeczy czy domy, które musimy pozostawić, opuścić, ale jest i takie MIEJSCE, którego nie da się dokładnie określić, bo nie powstaje z cegieł i murarskiej zaprawy. Ono jednak istnieje. Ono nigdy nie jest niezamieszkałe.

Zawsze byłem jakoś podzielony, rozdarty, bo kształtowały mnie konkretne osoby i krajobrazy, jak i ich brak, poczucie utraty, ciągłe zmiany, powroty i rozstania. Być może jeszcze za wcześnie na podsumowania, jednak po latach, jakie upłynęły od wyjazdu z rodzinnego domu, stwierdziłbym bez żadnej pozy czy kokieterii: zostało mi dane niełatwe doświadczenie, ale nie chciałbym się zamienić na inne, bo dzięki niemu zrozumiałem wiele i pokochałem wiele… I, mimo osamotnienia i powracającego smutku, nie czuję się kimś obcym czy wydziedziczonym.

Słowa czy obrazy, jakimi się posługujemy, są tylko środkiem, a nie celem, i choć czasem prowadzą innych po ścieżkach czy krajobrazach naszego dzieciństwa, naszej młodości i wieku dojrzałego, każdy – zanim na zawsze zamknie oczy – wybiera swoją drogę i szuka swojego przeznaczenia.

Marek WITTBROT

Paryż, 29 października 2001 roku

Tekst miał stanowić uzupełnienie wystawy fotograficznej, jaka została zaplanowana w Kościerzynie i Gdańsku. Do wystawy jednak nie doszło. Swój tekst dedykuję panu Stanisławowi Zielińskiemu, który od wielu lat obdarza wszystkich swoją niepospolitą miłością do własnego regionu, a mnie okazywał wielokrotnie swą pomoc, bezinteresowne wsparcie i – chyba z mojej strony niezasłużoną – przyjaźń. Jemu też zawdzięczam swoje wystawy: w 2001 roku w Radomiu, w 2002 roku w Lipsku nad Wisłą.

Recogito, nr 82 (styczeń-czerwiec 2017)