Narodzie polski…

Prof. Jan Miodek. Fot M. Miodek © Archiwum prywatne

Z profesorem Janem MIODKIEM, dyrektorem Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, rozmawia Hanna HANNOWA

Jan Miodek. Profesor zwyczajny doktor habilitowany, urodzony 7 czerwca 1946 w Tarnowskich Górach, dyrektor Instytutu Filologii Polskiej od roku 1989, kierownik Zakładu Historii Języka Polskiego, członek Komitetu Językoznawstwa PAN i Rady Języka Polskiego, honorowy członek i członek prezydium Wrocławskiego Towarzystwa Naukowego, redaktor naczelny „Rozpraw Komisji Językowej WrTN”, doktor honoris causa Wileńskiego Uniwersytetu Pedagogicznego i Uniwersytetu Opolskiego, promotor około 200 prac magisterskich i 24 prac doktorskich. Magisterium 1968 (Nazwy miejscowe kulturowe typu Środa, Piątek, Wola, Osiek), doktorat 1973 (Syntetyczne konstrukcje leksykalne w języku polskim), habilitacja 1983 (Kultura języka w teorii i praktyce, Rzecz o języku. Szkice o współczesnej polszczyźnie). Od 1968 – cotygodniowa rubryka językowa Rzecz o języku („Słowo Polskie”, obecnie „Polska. The Times”), 1987-2007 – cotygodniowy program telewizyjny Ojczyzna polszczyzna, od 2009 – cotygodniowy program telewizyjny Słownik polsko@polski. Z gościnnymi wykładami wyjeżdżał do Niemiec, Austrii, Czech, Słowacji, Szwecji, Danii, Francji, Belgii, Anglii, Irlandii, USA, Kanady i na Litwę.

– Profesor Jan Miodek, człowiek, którego wszyscy w Polsce znają. Profesor, a więc nauczyciel, pedagog i to nie tylko nauczyciel studentów Uniwersytetu Wrocławskiego, ale wszystkich Polaków, bowiem od lat uczy całe społeczeństwo poprzez radio i telewizję poprawnej polszczyzny. Autor licznych książek, laureat licznych nagród, ojciec rodziny: mąż uroczej żony Teresy, syn Franciszka Miodka z Tarnowskich Gór, ojciec Marcina. Jak Pan to wszystko godzi? Jaką cenę płaci Pan za taką popularność?

– Wie Pani, robię wrażenie człowieka, który świata nie widzi poza przydawką, rzeczownikiem i historią spółgłosek wargowych miękkich, i oczywiście taka jest moja cecha charakterologiczna, nie wypieram się tej swojej emocjonalności wykładowczej czy zawodowej. Proszę mi jednak wierzyć, że ja nie gubię hierarchii ważności tych spraw i staram się być normalnym mężem, normalnym ojcem. Ważne jest więc dla mnie to, żeby mój syn za parę tygodni ładnie zdał maturę, a później ładnie zdał egzamin wstępny na wyższą uczelnię, a tak może najbardziej, to chodzi mi o to, żeby był w życiu człowiekiem dobrym, uczciwym, żeby ludziom z nim było dobrze. I to jest najważniejsze w moim życiu.

– Zainteresowania poza językoznawstwem? Sport, turystyka, pływanie, narty?

– Na pewno sport, na pewno turystyka, na pewno muzyka, ale i przede wszystkim piłka nożna. Jestem wiernym kibicem chorzowskiego „Ruchu”. Pochodzę z Tarnowskich Gór, od których Chorzów jest oddalony o 22 kilometry, tak więc do tego górnośląskiego klubu mam wielką sympatię, a sięga ona lat pięćdziesiątych, kiedy to „Ruch” zdobywał co roku mistrzostwa, grał tam ówczesny idol całej mojej generacji – Gerard Cieślik. Człowiek, który w parę lat później został uznany za piłkarza polskiego 50-lecia! Ale też, wie Pani, i muzyka, i dobra książka, i turystyka, ale też i samotność! Tak, proszę Pani, samotność! Bo niedobrą stroną tej mojej popularności jest zmęczenie nadmiarem międzyludzkich kontaktów. Dlatego też bardzo sobie cenię samotność. Nie ukrywam.

– Stosunek do pracy. Brzozowski sformułował pogląd na świat: równowagę zdobywa się tylko w wyniku zasadniczej pracy. Czy Pan się z tym zgadza?

– Ja myślę, że nie można się zatracić tylko w pracy. Nie chciałbym się stać pracoholikiem (to taki nowy wyraz, od paru miesięcy go słyszę, taki neologizm). Nie chciałbym więc być pracoholikiem. Zresztą, jak we wszystkim, trzeba znać proporcję.

– O czym już mówił Fredro: „znaj proporcję, mocium panie!”

– Otóż to. Ten zloty środek. On wszędzie obowiązuje: i w sprawach zawodowych, i rodzinnych, i religijnych, i światopoglądowych. Człowiek nie powinien być fanatykiem. Miłośnikiem tak! Ale nie fanatykiem. Czasem pyta mnie młodzież: co trzeba robić żeby być panem? (czyli Miodkiem?) Ja mówię im: trzeba moje dzieci kochane uprawiać taką profesję, którą się kocha. Do której będziecie mieć taki stosunek, jaki ja mam do swojej pracy. Na przykład jest 30 sierpnia. Można by płakać, bo koniec wakacji i znów ten nowy rok szkolny, znów trzeba do szkoły, do pracy. Ale dla mnie nie! To nie jest dla mnie żadna tragedia! Przeciwnie! To jest radość, że znów tu w Instytucie będę, że stanę znów przy tablicy, i znów będę mówić do swoich studentów i wyginać się przed tą tablicą, bo nie wyrzekam się tej ekspresji!

– A teraz zupełnie inna dziedzina. Rola metafizyki w życiu. Wiary. Także w sprawy nadprzyrodzone. Życie pozagrobowe?

– Proszę Pani, to jest pytanie bardzo trudne. Ja jestem praktykującym katolikiem. Moja matka, która była bardziej pokorna w wierze niż ja, miewała takie chwile, kiedy zadawala tez takie pytania, sobie, mnie: czy ty wierzysz w życie pozagrobowe? To jest pytanie bardzo trudne. Znany teolog krakowski, ksiądz profesor Maliński, kiedyś w pierwszy dzień Wielkiej Nocy wszedł na ambonę, on słynął z krótkich kazań, czasem parozdaniowych, no, ale to kazanie to już przeszło do historii polskiej homiletyki, a więc on wszedł na ambonę i powiedział: „Dzisiaj największe święto chrześcijańskie, Wielkanoc. Chrystus zmartwychwstał. I my zmartwychwstaniemy. Ale wy i tak w to nie wierzycie.” I zszedł z ambony. Wie Pani, to jest pytanie bardzo trudne. Gdybym był profesorem Sedlakiem, to bym powiedział, że jako człowiek nauki muszę wierzyć w życie pozagrobowe. Dlatego, że inna postawa byłaby wręcz nie scjentystyczna, nie naukowa. Miał na to ksiądz profesor Sedlak swoją naukową teorię 200-procentową. Mówił tam o niezniszczalności materii duchowej. Jeśli materia fizyczna jest niezniszczalna, więc materia duchowa też nie może być zniszczalna, no więc wiara w życie pozagrobowe to jest sama empiria. Ale to trzeba być takim mózgiem i takim scjentystą, jakim był Włodzimierz Sedlak. Mówię szczerze, że tak powtórzyć za profesorem Sedlakiem nie mogę, ale też powiem, że jednak bez wiary i bez tego wszystkiego co, wie Pani, co stanowi moje wnętrze religijne, żyć bym nie mógł. Często zarzuca się polskiemu Kościołowi, że mówi o tradycji katolickiej, że taki był dom rodzinny, ale ja nie ukrywam, że mnie to właśnie pomogło. l ta tradycja, i ten dom rodzinny, i w dodatku, że jeszcze raz przywołam miejsce swego urodzenia, górnośląski Kościół, taki, wie Pani, wspaniały muzycznie, obrzędowo, z pielgrzymkami do Piekar! Oczywiście, że ja dzisiaj w seminariach duchownych, kiedy mam wykład dla kleryków i powinienem przede wszystkim mówić o języku kaznodziejskim, to ja im mówię: słuchajcie kochani, dziś są takie czasy – mniej o Matce Boskiej Częstochowskiej, więcej o nieuczciwości przy wypełnianiu zeznań podatkowych. Bo takie są czasy! Ja w ogóle upominam się o katolicyzm intelektualny, który jest w ujemnej nierównowadze w stosunku do polskiego katolicyzmu obrzędowego. Atoli przecież byłbym bardzo niesprawiedliwy, gdybym wykreślił znaczenie tego katolicyzmu obrzędowego w moim życiu. Ale generalnie (mówię to publicznie i mówię to osobom duchownym) wydaje mi się, że nakazem chwili w Polsce (w tej naszej nowej sytuacji politycznej) jest dowartościowanie katolicyzmu intelektualnego.

– Panie Profesorze, wiele razy zapewniał Pan w wywiadach, że jest Pan szczęśliwy. Jaka jest Pana koncepcja szczęścia? Co daje tę równowagę?

– Przypominam sobie taką szczerą rozmowę z moim ojcem. Posyłając mnie „na życie” tak mi powiedział: „Nie powinieneś nigdy pokazywać ludziom złej niezadowolonej twarzy”. A ktoś z moich znajomych też kiedyś zauważył: „Z ciebie emanuje radość. Tobie się wszystko udaje w życiu. Ciągle jesteś uśmiechnięty”. Proszę Pani, takie mniemanie byłoby infantylne. Mam ja swoje duchowe krzyże, bywam chandryczny, bywam przygnębiony i melancholijny, ale do ludzi idę z twarzą uśmiechniętą. Nie potrafię inaczej. Jestem optymistą, owszem, ale mam swoje bóle. Może to zabrzmi patetycznie, to są bóle egzystencjalne. Powiem szczerze: powoli zbliżam się do półwiecza swojego życia, jest we mnie smutek za odchodzącą nieuchronnie młodością. Choć cieszę się domem, rodziną, synem. I jeszcze raz powtórzę: trzeba w życiu robić to, co się lubi, a wtedy będzie się na pewno szczęśliwym, znajdzie się tę równowagę.

– A wracając do sprawy języka. Jak Pan reaguje na język ludzi stojących na świeczniku, polityków, naszego prezydenta, język sceny, estrady, a także ambony. Kiedyś przepięknie analizował Pan język naszego Papieża.

– Językowi Papieża poświęciłem parę swoich prac, bo gdy mówię o długach wdzięczności wobec rodziców, to muszę też powiedzieć, że od dzieciństwa miałem takie wzorce, takich ludzi, w których lubiłem się zapatrzeć, zasłuchać. Wczoraj byłem w Warszawie na wręczaniu telewizyjnych nagród, tak zwanych „Wiktorów”. I gdy oni tak stanęli koło siebie: Gustaw Holoubek, Andrzej Łapicki, Lucjan Kydryński, Bohdan Tomaszewski, to ja im powiedziałem: oto stanęli ludzie, dzięki którym ja jestem czym jestem. Przed paru tygodniami ukazał się w katowickim „Sporcie” wywiad ze mną, pod tytułem „Chciałem być Bohdanem Tomaszewskim”. Chciałem być. Chciałem być dziennikarzem sportowym. Naszym idolem radiowym był Bohdan Tomaszewski. Pamiętam jego transmisje tak jakby były nadawane teraz, a nie lat temu dziesięć. A Lucjan Kydryński ze swoją nieprawdopodobną elokwencją! Fascynował mnie zawsze. Gustaw Holoubek, jako aktor i dyrektor Teatru Śląskiego w Katowicach przyjeżdżał do moich niewielkich Tarnowskich Gór z Fantazym. Ja miałem wtedy 8, może 9 lat. Cóż tam mogło do mnie z tego trudnego dramatu romantycznego docierać treściowo, ale ja chłonąłem sztukę słowa! Wiedziałem, że ten aktor to jest ktoś wielki! Oczywiście, że mówi się dużo o degradacji codziennej polszczyzny, myśmy w tych naszych rozmowach radiowych też o tym mówili, o tym schamieniu językowym. To jest zjawisko straszne. Ale ja zawsze znajdę sobie kogoś, w kogo się zapatrzę, w kim się zasłucham. Był też taki tytuł wywiadu ze mną „Lubię słuchać ludzi”. Bardzo lubię słuchać ludzi. A mówiąc o języku Kościoła, to powiem, że wolę nieudolne kazanie młodego stremowanego wikarego, niż list pasterski biskupów. Bo nawet błędy zdarzające się w wypowiedziach są dla mnie też instruktywne, one mi pokazują język polski w ruchu, te błędy są odbiciem znamiennych tendencji rozwojowych, systemu gramatycznego języka.

– Uchodzi Pan za anioła dobroci i cierpliwości. Czy bywa Pan jednak doprowadzony do szewskiej pasji i to z powodu problemów językowych?

– Jeśli uchodzę za liberała (zresztą za to się mnie atakuje: „Miodek na wszystko pozwala”), to odpowiadam: w zakresie faktów gramatycznych – tak, oczywiście, że mnie razi złe akcentowanie na przykład dynamika, logika, fizyka, ale nie mogę nie widzieć, że takie akcentowanie jest dążeniem do zrozumiałych mechanizmów ekonomiki językowej, wyeliminowania wyjątków. Ten akcent na trzeciej sylabie od końca to jest wyjątek w stosunku do powszechnego akcentu, czyli padającego na sylabę przedostatnią. Mnie to estetycznie razi, ale ja nie krzyknę, ja się nie uniosę, ja mogę tylko ubolewać, gdy członek rzeczywisty Polskiej Akademii Nauk tak akcentuje! Ale mówię: a mój ojciec, który skończył przed wojną tylko seminarium nauczycielskie, wiejski chłopak z wielodzietnej, biednej rodziny, no, żebym ja go raz w życiu przychwycił na jakiejś matematyce, fizyce, to było niemożliwe!

Natomiast, czasem nieraz nawet na ekranie telewizora pogrożę paluchem gdy mam do czynienia z oczywistą dystrakcją natury stylistycznej, jeśli ktoś nie wyczuwa, że jest w takiej oto sytuacji życiowej, która go obliguje do pewnych zachowań stylistycznych co najmniej średniego lotu. I mówi przed kamerą na przykład, że się wkurzył, że tam kogoś opierniczył. No, nie tak! To nie uchodzi, mówiąc językiem Dam i huzarów, i wtedy się zdenerwuję. Tak samo się zdenerwuję, gdy usłyszę, że gdzieś tam na Opolszczyźnie stary dziadek piękną staropolszczyzną, śląską gwarą, zwraca się do urzędniczki pocztowej, a ona udaje, że tego nie rozumie i mówi: „Pan do mnie nie mówi po polsku”. Tymczasem mówi piękną staropolszczyzną! To jest to silenie się na tę jakąś lepszość urzędniczą. I ten stary Ślązak opowiada to biskupowi Nosolowi: „Jo żech myśloł, że jo całe życie rządza po polsku a pod koniec życia jo się dowiedzioł, że jo nie po polsku rządza”. „Rządzić” – w znaczeniu „mówić”. To jest dramat takiego człowieka. No i co ja wtedy mogę być obojętny?

– I na zakończenie: o czym marzy Profesor Miodek? Z sondażu Centrum Badania Opinii Społecznej wynika, że o szczęściu Polaków decydują: rodzina, miłość, wierność. 

– W wymiarze osobistym – pomyślna matura mojego syna. A w skali społecznej – ponieważ te słowa pójdą na Zachód Europy – żebyśmy tak trochę się zapatrzyli w zachodnich Europejczyków. Nie na 100 procent, bo czasem ich optymizm i eksponowanie sukcesu życiowego ociera się o infantylizm. Ale żebyśmy tak choć 50 procent tego od nich przejęli. Bo na przykład, gdy ja przedwczoraj podczas mistrzostw świata w łyżwiarstwie figurowym słyszę z ust trenerki polskiej pary: „Zadanie na przyszły rok – utrzymać to 14 miejsce w świecie!” Proszę Pani, 40-milionowy naród! To są nasze aspiracje! Tacy my jesteśmy! Utrzymać 14 miejsce w świecie. Do jasnej ciasnej, a dlaczego nie wygrać za rok! I my tacy jesteśmy w życiu codziennym. Gapowicz przychwycony w autobusie mówi: „Niech mi państwo da, to ja wtedy zapłacę za bilet”. On to mówi w obecności swojej dziewczyny. Przecież dziewczyna z Zachodu by wrzasnęła: Ty jesteś życiową niedojdą, jesteś ofermą życiową! A u nas jest ten model: utrzymać 25 miejsce w świecie! Narzekać: źle, źle, źle! Więc powiadam: narodzie polski, ciesz się! Powtarzam za Joasią Szczepkowską: ludzie, cieszcie się, żyjecie w wolnej Polsce! Powtarzam to przy każdej okazji. Gdy mnie ktoś pyta: czego pan życzy Polakom? – Mówię: no, tej radości! Że mamy wolną, niepodległą Polskę!

„Nasza Rodzina”, nr 6 (609) 1995, s. 20-22.