Przed nowym stuleciem

Bez tytułu (Paryż, 2004) ©.Michael Wittbrot

Koniec wieku osiemnastego – wyzwalając powszechną wolę decydowania o ludzkich losach – otworzył jednocześnie źródło wielu złudnych wyobrażeń, wzniecając zbytnią ufność w samodzielną siłę rozumu. Powstały i rozwijać się zaczęły zuchwałe koncepcje, które od ateistycznych postaw i przekonań o wyłącznie naukowych możliwościach wyjaśnienia wszystkiego poprzez gwałtowny postęp fizyki i technologii zaprowadziły wielu teoretyków, a za nimi pewne kręgi społeczne, do ograniczoności wyłącznie materialistycznego pojmowania świata i wyciągania stąd wniosków często najzupełniej sprzecznych z sensem moralnym egzystencji ludzkiej na ziemi.

I chociaż sceptyczne sygnały co do celowości tych tendencji pojawiły się już od początku naszego stulecia, to właśnie dopiero w drugiej jego połowie zaczął budzić się ogólny niepokój, czy ów wyłącznie materialistyczny stosunek do życia i do zagadnień społecznych wraz z coraz bardziej nieograniczonymi możliwościami postępu technicznego nie sprowadza degradacji ducha, nie rozprzestrzenia ciasnych pojęć doraźnej wygody i pozornych sukcesów, nie utwierdza nazbyt pragmatycznego sposobu myślenia, a nawet – czy nie wyklucza nie przewidzianej zrazu możliwości zagłady.

Niepokój ten i wzmacniające się rozczarowanie do rosnących osiągnięć laboratoryjnej nauki […] sprowadziły nową falą niezliczone rzesze, przede wszystkim młodzieży, do wrót Kościoła, który przetrwał jako jedyna opoka na straży wiary, życia duchowego, zasad moralnych i pokory wobec nieobejmowalnych ułomnym rozumem praw Boskich. Tym bardziej, że tymczasem Kościół katolicki wyszedł ze swojej obwarowanej twierdzy i otworzył się szeroko na wszystkie sprawy dręczące obecnie ludzkość […]

Dzięki wyraźnemu stanowisku w podstawowych ludzkich prawach i obowiązkach moralnych, a stąd jedynemu w naszych denerwujących czasach uspokojeniu duchowemu, jakie przynosi, stał się dziś katolicyzm u nas – i coraz szerzej na całym świecie – najsilniejszą przeciwwagą wszelkich koncepcji materialistycznych i uniformistycznych. Stąd z jego trwałością, mądrością i działaniem wiążemy teraz na wiek przyszły wszelkie nasze nadzieje […]

Toteż przed Kościołem w naszym stojącym dziś na rozdrożu kraju stają zadania ogromne. Realistycznie licząc się z istniejącym ekonomiczno-politycznym stanem rzeczy, ale i świadomy jednocześnie swojej siły duchowej, nie może ten Kościół zawieść oczekiwań udręczonego tylu klęskami narodu, wpajając przede wszystkim naszym dzieciom i garnącej się młodzieży tę głęboką pewność, że ponad wszelkimi materialistycznymi i uniformistycznymi koncepcjami wznosi się cała istotna dla każdego sfera życia duchowego […].

Ta praca zaczyna się już od dzieciństwa. Bo wtedy – na samym początku myślenia – formuje się cały stosunek do życia zarówno materialnego, jak i duchowego. Nabyte w dzieciństwie uczucia religijne […] na ogół nie gasną i nawet w okresach późniejszej obojętności pozostają gdzieś w najtajniejszych zakamarkach myśli, aby znowu rozkwitnąć. Nie lubię zbyt intymnych zwierzeń. Jednak to moje rozważanie opieram nie na doraźnie wymyślonej koncepcji, ale na spostrzeżeniach i doświadczeniach bardzo długiego życia. Więc muszę dać im świadectwo choćby anegdotyczne.

Jako mały chłopak chodziłem regularnie, z jakiegoś metafizycznego poczucia powinności, na wczesne Msze do odległego kościoła parafialnego, nie opuszczając żadnej niedzieli, nawet w najmroźniejsze poranki zakopiańskiej zimy. Wczesne – bo starszy mój brat Marek, znany potem malarz, zdobiciel wielu kościołów i pod koniec życia laureat Nagrody Brata Alberta, chodził z przestrzeganego podówczas obowiązku w szeregach swojej szkoły gimnazjalnej na godzinę siódmą. Wychodziliśmy z naszego brunatnego, witkiewiczowskiego, jeszcze uśpionego domu razem, a potem długo czekałem w kamiennej bocznej nawie na jego przemarsz z całą szkołą i na dzwonek rozpoczynający Mszę świętą […]. Szczególnie pamiętam te niedzielne wyprawy w okresach mroźnej i śnieżnej zimy, kiedy to brzask poranka rozjaśniał pejzaż Zakopanego dopiero po wyjściu z nabożeństwa.

Ów nawyk metafizycznych przeżyć i wewnętrznej rozmowy z Bogiem trwał przez całe dzieciństwo i młodość. Aż wreszcie – jako człowiek już dwudziestoparoletni – odszedłem na bardzo długi czas od praktyk religijnych, ufając niebacznie wymysłom własnego rozumu i wynikającym stąd racjonalistycznym wnioskom. Mój powrót po latach nie był żadną nową koncepcją. Po prostu był powrotem do naturalnych i jeszcze nie skażonych pychą uczuć dzieciństwa. Był po prostu odnalezieniem dawnej pokory wobec spraw większych od ludzkiego rozumu […]. Świadomość trwałości wielkich tajemnic znowu wzięła górę nad udręczeniami i absurdalnymi szaleństwami naszych codziennych, ślepych, nierozumnych dziejów […].

Mówię tu o tym wszystkim tylko dlatego, aby przez własne doświadczenie unaocznić, jak głębokie znaczenie dla człowieka mogą mieć przeżycia z jego lat dziecinnych. Toteż stojąc przed progiem nowego stulecia inspiracji i posłannictwa katolicyzmu w tym kraju myślę przede wszystkim o dzieciach […].

Kościół – pomimo stwarzanych mu utrudnień – poświęca dzieciom coraz więcej starań. Ale nie zawsze w sposób całkowicie przekonujący. Księża bywają bardziej lub mniej wnikliwi – jak wszyscy ludzie. Wkradają się tu i ówdzie biurokratyczne schematy. A przecież każde dziecko jest inne. Różni się osobowością i domem, z którego pochodzi.

I niekiedy kilka przyjaznych słów, księdza, czy też sama atmosfera religijnego misterium może bardziej poruszyć dziecięcą wyobraźnię niż nazbyt ujednolicone metody wychowawcze. Toteż wychowywać je w duchu prawdziwie chrześcijańskim powinni przede wszystkim najmądrzejsi wśród księży i najczulsi.

Następne stulecia mogą przynieść albo cofnięcie się znad przepaści ku drogom duchowego ocalenia, albo coraz większą bezmyślność w gospodarce dobrami tej ziemi, coraz bardziej samobójcze przejawy nienawiści i zarozumialstwa […]. Czy wpływ Kościoła może tę trudną walkę w umysłach ludzkich ostatecznie wygrać? Nie wiem. Bo zależy to także od postawy wiernych. Od tego, w jakim stopniu te rzesze wierzących okażą dość dobrej woli, aby wychodząc z nabożeństwa nie tonąć znowu w degradujących codziennych nawykach i stworzonych im strukturach potocznego życia, ale zachować i realizować słowa prostych i jednoznacznych przykazań. I stąd powody do sceptycyzmu. Jednakże, jeśli się wierzy w Opatrzność Bożą i celowość naszego życia na ziemi, to należy przypuszczać, że nie jesteśmy skazani wraz z naszymi dziećmi na zatracenie, l stąd powody do nadziei.

Juliusz ŻUŁAWSKI

Juliusz Żuławski (1910-1999), syn Jerzego Żuławskiego, poeta, prozaik, krytyk. Studiował architekturę na Politechnice Warszawskiej. Debiutował 1933 na łamach miesięcznika „Droga” poematem Marcin. 1936-1939 – w Wielkiej Brytanii jako korespondent czasopism „Odnowa” i ”Droga”. Uczestnik kampanii wojennej we wrześniu 1939, wzięty do niewoli, od 1945 więzień niemieckich oflagów. Współorganizator jenieckiego teatru obozowego, dla którego pisał sztuki, na przykład Cień Alcybiadesa (Neubrandenburg 1943). 1945-1949 – w redakcji tygodnika „Kuźnica” w Łodzi, także kierownik literacki Teatru Powszechnego. Od 1949 w Warszawie, 1950-1951 – redaktor tygodnika „Nowa Kultura”, 1951-1957 – miesięcznika „Twórczość”. 1978-1990 – prezes polskiego PEN-Clubu. Opublikował między innymi: powieści – Wyprawa o zmierzchu (1936), Skrzydło Dedala (1949), opowiadania – Czas przeszły niedokonany (1962), zbiory wierszy – Pole widzenia (1948), Wiersze z notatnika (1957), Kartki z drogi (1975), opowieści biograficzne – Byron nieupozowany (1964), Wielka podróż Walta Whitmana (1971). Także wspomnienia Czas odzyskany (1982). Wiersze wybrane (1985).

„Nasza Rodzina”, nr 12 (543) 1989, s. 34-35