Pył i zasiew

 

Jean Guitton (1901-1999). Fot. Archiwum „Naszej Rodziny” © „Panorama d’aujourd’hui”

Z Jean GUITTONEM rozmawia Claude GOURE

Jean Guitton (1901-1999). Urodził się w Saint-Etienne. Po ukończeniu Ecole Normale wykładał filozofię w szkołach średnich (Troyes, Moulins, Lyon), potem na uniwersytecie (Montpellier, od 1950 w Dijon i od 1956 na Sorbonie) w 1961 został członkiem Akademii Francuskiej; uczestniczył jako świecki obserwator w obradach Soboru Watykańskiego II. Największy wpływ na poglądy Guittona wywarli: Augustyn, Pascal, kardynał Newman, a także Bergson i Pouget; wpływ ten widoczny jest zwłaszcza w pracach La philosophie de Newman. Essai sur l’idée de développement  (1933), Renan et Newman (1938), Portrait de Monseigneur Pouget (1941), Pascal et Leibniz (1951), Actualité de saint Augustin (1956), Dialogus avec Monseigneur Pouget (1955), La vocation de Bergson (1960) i Génie de Pascal (1962). Centrum zainteresowań Guittona był Jezus Chrystus. Guitton pragnął ukazać go jako wiarygodnego i jedynego Zbawiciela człowieka. Za jedyne źródło poznania Jezusa uważał Ewangelie, które traktował jako świadectwa. Bóstwo Jezusa uzasadniał faktem Jego zmartwychwstania – Le problème de Jésus et les fondements du témoignage chrétien (1948), Le problème de Jésus. Divinité et résurrection (1953). Ukazywał podstawowe problemy człowieka w aspekcie jego powołania i zbawienia oraz wiary chrześcijańskiej i omawiał je w sposób dostosowany do współczesnego kontekstu kulturowego i mentalności uformowanej przez nauki przyrodnicze, pozytywistyczne, interpretację rzeczywistości, racjonalizm, a także subiektywizm i immanentyzm. Dążąc do uchwycenia głównych linii rozwojowych kultury umysłowej, badał je w kontekście uwarunkowań XIX i XX wieku i dostosowywał do nich wykład wiary, na przykład w Difficulté de croire (1960), Regards sur la pensée française 1870-1940 (1968), Le catholicisme hier, aujourd’hui, demain (1972) i Ce que je crois? (1971). Wobec zagrożeń materializmu, reifikacji człowieka i technicyzacji życia domagał się „rewaloryzacji” człowieka, duchowego wymiaru jego egzystencji w aspekcie moralnym i nadprzyrodzonym, jego godności, powołania i posłannictwa Bożego. Głosił, że miejscem formowania nowego człowieka, jest Kościół – L’Eglise et l’Evangile (1959), La famille et l’amour (1971); w tej perspektywie postulował uaktywnienie świeckich w Kościele – L’Eglise et les laïcs (P 1963), Regards sur le Concile (1963) i Dialogues avec Paul VI (1967). Pierwotnie rozmowa ukazała się we francuskim miesięczniku „Panorama d’aujourd’hui” (nr 103 z czerwca 1977 roku). Jej polskie tłumaczenie zostało opublikowane w „Naszej Rodzinie” w roku następnym.  

– Jaki był Pan jako „mały chłopiec”?  

– Nauczycielka z lat mojego dzieciństwa, dzisiaj osiemdziesięcioośmioletnia staruszka, widziała mnie na ekranie telewizyjnym w filmie „Pałac i strzecha”. W liście napisała mi, że nic się nie zmieniłem. Wierzę. Dziecko, jakim byłem wówczas, przypominało starca… A starzec, jakim jestem dzisiaj, pozostał dzieckiem. Ojciec mówił mi: „Janie, należy szybko się zestarzeć, aby długo pozostać młodym”. Pytał mnie także: „Co wolisz, być większym głupcem niż na to wyglądasz, czy mieć minę bardziej głupiego, niż jesteś?” „Mieć minę bardziej głupiego, niż jestem” – odpowiedziałem. I chyba to prawda: spodziewam się, że jestem trochę mniej głupi, aniżeli na to wyglądam.

– Działo się to w Saint–Etienne…

– Dzieciństwo moje upłynęło w Saint–Etienne. „Czarne miasto”, zadymione, tętniące życiem. Miasto ludzi pracy. Miasto, gdzie panuje atmosfera swobody i serdeczności, jaką rzadko spotykałem gdzie indziej.

– Rodzice Pana?  

– Ojciec był na wskroś człowiekiem czynu, a matkę cechował duch kontemplacji. Ojciec pochodził z rodziny zamieszkałej od dawna w Saint-Etienne, przywiązanej do przeszłości – do „tradycji”, jak powiedzielibyśmy dzisiaj. Rodzina matki pochodziła z Auvergne. W przeciwieństwie do rodziny ojca była raczej „postępowa”. Te sprzeczne dążności znalazły swój pierwszy rozdźwięk w moim sercu. Doświadczyłem tego, co Proust nazywał dwiema „stronami”, mówiąc o stronie ojca i o stronie matki. Przez całe życie starałem się obydwie te „strony” połączyć i pogodzić.

Ojciec dał mi to, co posiadam. A matka to, kim jestem. Ona otworzyła mi oczy na religie wewnętrzną, taką, która nie potrzebuje ołtarza, lecz serca. Ona nauczyła mnie czytać. A czytać znaczyło dla niej wziąć książkę do ręki, otworzyć i z chwilą, kiedy zaczęła się podobać, zamknąć, bo – jak mawiała – „nie należy czytać oczami, ale sercem”. Przyswoiłem sobie tę właśnie metodę. Rzadko czytam książkę od deski do deski. Biorę ją do ręki, kiedy mi przyjdzie ochota. Ale gdy zaczyna pochłaniać moją uwagę lub budzić zamiłowanie, wtedy ją odkładam.

– Co powiedziałby pan o Janie Guitton, gdyby miał go scharakteryzować? 

– Pewnego dnia rodzice zabrali Małą Teresę od Dzieciątka Jezus, gdy była jeszcze dzieckiem, aby na bazarze wybrała sobie zabawkę. Długo nie mogła się zdecydować. Wreszcie powiedziała: „Wybieram wszystko”. Taka dewiza bardzo by mi odpowiadała. Żadna to była przyjemność mieć wielu profesorów. Byłbym wolał mieć tylko jednego do wszystkich przedmiotów, takiego jak na przykład Platon, Pascal… Później, kiedy wstąpiłem do Ecole Normale, sądziłem, że przyjęcie do grona profesorskiego nauk humanistycznych pozwoli mi zrealizować życzenie „Wybieram wszystko”. Lecz wnet się spostrzegłem, że nauki humanistyczne zatrzymywały mnie niejako na powierzchni spraw, co właśnie zwykło się nazywać „literaturą”. Za radą więc mistrza Jules’a Chevaliera skłoniłem się ku filozofii. Ale poszedłem śladami Heideggera. To znaczy: ponad filozofię (która właściwie jest tylko jedną ze specjalności) przedkładam myślenie. Przez całe życie starałem się nosić brzemię odpowiedzialności za całość spraw – pod wpływem mistrza całkiem nieznanego szerszemu ogółowi. Ale przyczyniłem się do tego, żeby go poznano. Nazywał się Pouget. „Przemyśliwam wszystko…” – powtarzał mi ów ociemniały ksiądz, który był równocześnie matematykiem i fizykiem, botanikiem i humanistą, teologiem, egzegetą i mistykiem… Zachował przy tym prostotę mieszkańca Saint–Etienne, skromność wieśniaka.

– Poznał Pan również Bergsona…  

– Zacząłem go czytać mając 16 lat. Poznałem go dzięki Chevalierowi, który był jego uczniem. W testamencie zaliczył mnie do swoich duchowych spadkobierców. Jestem jednym z ostatnich jeszcze żyjących.

Wracając myślą do Ecole Normale: zdecydowałem się poświęcić filozofii. Uczyniłem to trochę z lenistwa, albo raczej dla oszczędzenia moich sił. W literaturze, począwszy od Homera aż do Claudela, znajdujemy pokaźną liczbę pisarzy. Filozofów natomiast, którzy rzeczywiście zmienili sposób myślenia ludzkości, możemy policzyć na palcach: Platon, Arystoteles, św. Tomasz, Kartezjusz, Kant… w filozofii bowiem to albo wszystko, albo nie. W literaturze można znaleźć dla siebie pośrednie miejsce honorowe.

W filozofii nigdy nie ma w niej miejsca pośredniego. Bergson nacechowany był geniuszem filozoficznym, co ustawia go pośród wielkich myślicieli. Na nieszczęście był nieraz dwuznaczny, tak że nie zawsze było jasne, co chciał powiedzieć. Na przykład, gdy chodzi o Boga: nie wiadomo, czy według niego Bóg jest w stanie ciągłego stawania się, czy tez byłem doskonałym ponad wszystkie inne były. Istotnie, był okres, w którym odczuwało się u niego brak przejrzystości w tym zakresie.

Po ukazaniu się książki Dwa źródła nie było wątpliwości, ze wierzył w Boga. Przy końcu życia nawrócił się na katolicyzm, w którym widział wypełnienie się judaizmu.

– Przez cale życie szukał Pan prawdy.

– Święty Augustyn powiedział: „Gdy szuka się prawdy, należy mieć nadzieję, że się ją znajdzie; a gdy się ją znajdzie, należy szukać dalej”. Mimo to jestem przekonany, ze istnieją prawdy, które zdają się być niezbite. Taką prawdą jest Bóg. Zapewne, można zaprzeczyć istnieniu Boga, który jest Tajemnicę, ale to prowadzi do absurdu. Przypominam sobie dramatyczną rozmowę z Albertem Camusem. „Dla mnie najważniejszą sprawą jest to – powiedział – ze chciałbym wiedzieć, dlaczego człowiek nie popełnia samobójstwa. Prawdy jest, ze człowiek ma radość z życia. Ale jeśli ktoś cierpi?” Rozumiem odpowiedziałem – ale nie zgadzam się z panem. Fakt, że życie bez Boga jest absurdem, przekonuje mnie, że Bóg istnieje. Przecząc nicości uznaję Boga. A odrzucając nicość zagłębiam się w Tajemnicę, którą bez końca staramy się pojąć. Tajemnica nieskończonej miłości… Istnieje jeszcze inna niezaprzeczalna prawda: Jezus Chrystus jest istotą niezrównaną. Proszę otworzyć Ewangelię i porównać Jego słowa ze słowami Platona, Buddy, Konfucjusza, Marksa albo Mao… Owszem, możemy podobnie jak Renan, widzieć w Jezusie tylko nadzwyczajnego człowieka. Ale ten człowiek powiedział, że jest Bogiem. Pozostaje zatem jedno z dwóch: albo był sprytnym oszustem, albo tez jest naprawdę niepojętą Tajemnicę, która przyjęła ludzką postać. Ja wierzę, iż jest Tajemnicą, która stała się ciałem.

– Pan zawsze był wierzący?

– Wiara moja zawsze napotykała trudności, ponieważ jest rozumna. Dzisiaj, w wieku 76 lat, podobnie jak wczoraj, kiedy miałem 16 lat. Ale, jak mówił Newman: „Dziesięć tysięcy trudności nie stanowi zwątpienia”.

Miałem trudności, mam je dzisiaj i sądzę, że będę je mieć zawsze. Tak samo jak roztargnienia w modlitwie! Nigdy nie potrafiłem odmówić „Ojcze nasz” ani „Zdrowaś Mario” bez roztargnienia. I to od pierwszych zaraz słów. To jednak nie zakłóca mojego spokoju. Trudności i roztargnienia są oznaką pewnej wyższości: głupcy nie mają roztargnień, a imbecyle zwątpień.

– Czy niewiara nigdy Pana nie dotknęła?  

– Nigdy. Nie wiem, czy na skutek środowiska społecznego, czy z powodu wychowania, czy też mojej naturalnej nieśmiałości. A może dzięki mojej pracy wewnętrznej? Każdego dnia w przeciągu 50 lat starałem się odróżnić fałsz od prawdy. Środowisko społeczne wywarło oczywiście swój wpływ, ale prawdziwa przyczyna leży gdzie indziej – to swojego rodzaju wewnętrzne światło, które nazywamy łaską: dar od nas niezależny.

– Dlaczego Bóg udziela go tylko niektórym? Nie jest to niesprawiedliwe?  

– Być może, iż dar ten otrzymują wszyscy ludzie w sposób ukryty i ze w ostatniej chwili naszego życia Bóg udzieli się nam w sposób bardziej bezpośredni… Zresztą, Bóg jest sprawiedliwy: każdy będzie sądzony według swego sumienia i wtedy, jak mówi święty Augustyn, Kościół ujrzy swoje dzieci między nieprzyjaciółmi, a nieprzyjaciół między swymi dziećmi.

– Dzisiaj wielu katolików woli nazywać siebie chrześcijanami. Pan nadal przedstawia się zawsze jako katolik. Ze spokojem, nie dbając o to, że może uchodzić za człowieka starej daty.

– Ostrożnie… Nigdy nie przestałem pracować dla ekumenizmu razem ze wszystkimi, którzy wierzą w Chrystusa. Co więcej, wychodzę naprzeciw tym, którzy wierzą w Boga, a nawet tym, którzy są po prostu ludźmi ,,dobrej woli”. Czuję się człowiekiem „dobrej woli” w spotkaniu z Juliuszem Romains, muzułmaninem z muzułmaninem, żydem z żydem, chrześcijaninem z protestantem, anglikaninem z arcybiskupem Rarnsey z Canterbury, który był moim przyjacielem, prawosławnym z patriarcha Atenagorasern… Ale to mi nie przeszkadza czuć się tym bardziej sobą w wierze katolickiej, która daje nam syntezę wszystkich prawd.   

– Myśli Pan o śmierci? 

– Myślę o niej zawsze i nigdy. Jak wszyscy ludzie. Nie śmierć mnie przeraża. Jak powiedział Sartre: „a na dodatek umieramy”. Ale boję się sądu Bożego. 

– Kiedyś powiedział Pan zdanie, które mnie dziwi: „Dzisiaj myślę tak samo jak przed 50 laty”. Czyżby więc życie niczego nas nie uczyło?

– Uczy nas ono wszystkiego i niczego. Bergson mówił, ze każdy wielki System filozoficzny jest tylko rozwijaniem się w czasie i różnorakim wyrażaniem jednej i tej samej intuicji. Jeśli na przykład weźmiemy dzieła Spinozy z lat młodzieńczych i późniejszych, dzieła Kanta albo innego wielkiego filozofa, to zauważymy, ze starali się oni zdefiniować tę samą intuicję. Czynią to na ogół w sposób negatywny, mówiąc, czym ona nie jest, ponieważ nie potrafią dokładnie określić, czym ona była w swym niezbadanym zaczątku.

To, co dla nich jest prawdę, jest także prawdą dla mnie, dla pana, dla każdego z nas. U początku naszego życia i naszego przeznaczenia znajdzie się wieczna i niepodzielna intuicja, która z biegiem czasu rozwija się. Odnosi się to również do historii świata: w pewnym sensie ostatnia godzina przypomni pierwszą, Apokalipsa będzie powtórzeniem Księgi Rodzaju. I podobnie odnosi się to do historii Kościoła. Ta sama intuicja kieruje Kościołem począwszy od św. Pawła aż do Pawła VI, choć wyrażona innymi słowami, zależnie od różnych epok. W tym więc świetle poczynania Soboru Watykańskiego Drugiego można określić jako nowy wysiłek wiecznego Kościoła, zmierzający do ukazania prawdy Ewangelii i nieprzerwanej Tradycji tegoż Kościoła słowami bardziej dostosowanymi do ducha naszych czasów. 

– Otóż właśnie, pomówmy o Soborze, w którym brał Pan udział. Przez długi czas był on jednomyślnie uważany za błogosławioną chwilę w życiu Kościoła, a teraz się go oskarża. Zarzuty stawia nie tylko biskup Lefèbvre. Czym ostatecznie jest ten Sobór?   

– Okres posoborowy jest prawie zawsze katastrofalny. Wszystkie kierunki myślowe, które były mniej lub więcej potępione na Soborze, odzywaj na nowo, aby podważyć jego znaczenie, domagając się wyjaśnień. Wcale zatem nie jestem zdziwiony trudnościami powstałymi po Soborze Watykańskim Drugim. To fatalne. Tym bardziej – co należy podkreślić – że elita, której powierzono wprowadzenie w życie uchwał Soboru, nieco zawiodła. Sobór Watykański Drugi nie zniósł uchwał Soboru Watykańskiego Pierwszego, ani tenże Soboru Trydenckiego. Sobór Trydencki zaś nie zniósł Soboru Nicejskiego, a Sobór Nicejski nie potępił Paulinizmu. Prawda leży w tożsamości. Równanie dwa i dwa jest cztery było tak samo prawdziwe za czasów Pitagorasa jak i za czasów Einsteina.

Dzisiaj żyjemy w wirze nieuniknionego kryzysu, którego rażącymi przejawami są Ecône i kościół Saint-Nicolas-du-Chardonnet. Kiedy te bolączki przeminą, prawdopodobnie pojawią się inne, o wiele poważniejsze.   

– Pana to niepokoi? 

– Jestem, jak Napoleon, przygotowany na najgorsze. To wzmacnia moją nadzieję. Być może katolicyzm ulegnie ,,rozbiciu” i podzieli się na dwa skrajne obozy: jeden o poglądach postępowych, humanitarnych, i drugi o poglądach odrzucających wszelkie zmiany, a zatem zamknięty w sobie. To Jest możliwe z punktu widzenia historii. 

– A z punktu widzenia wiary?

– Jeżeli wierzymy Chrystusowi, który obiecał założonemu przez siebie Kościołowi, że Słowa Jego nie przeminą i że mimo wszystko będą się urzeczywistniać, wtedy możemy być spokojni o przyszłość. Im gwałtowniejsza burza, tym większa moja pewność. Nie zapominam jednak, że Chrystus powiedział także: „Czy Syn Człowieczy znajdzie jeszcze wiarę na ziemi, kiedy wróci na nowo?” Kto wie, może za sto lat będzie tylko sto tysięcy wierzących. To nie ma wielkiego znaczenia w obliczu prawdy. Jakość ważniejsza jest od ilości: w chwili narodzin jest ilością. Gdyby nawet tylko dziesięć osób powtarzało, że dwa i dwa to cztery, to będą miały rację przeciw dziesięciu milionom ludzi twierdzących uparcie, że dwa i dwa jest pięć. 

– Jaką etykietę wybrałby Pan dla siebie: raczej tradycjonalisty? 

– Staram się być tradycjonalistą i jednocześnie progresistą. Albo, jeśli Pan woli: daję świadectwo Tradycji pośród zachodzących zmian. 

– Powiedział Pan kiedyś do Chancela: „W razie potrzeby znajdę dowód na nieśmiertelność duszy, powołując się na nieśmiertelność małżeństwa…” Po pewnym czasie stracił Pan żonę. Czy nadal utrzymuje Pan powyższe twierdzenie?

– Naturalnie, jedynie miłość jest wieczna. 

– Gdy chodzi o miłość, dał Pan również takie określenie: „Miłość to przypadek, któremu serce uwierzyło”. 

– Simone Weil, filozofka, powiedziała, że tajemnica spotkania się naszych rodziców jest największą ze wszystkich tajemnic. Jesteśmy przypadkiem zrodzonym ze spotkania się nasienia męskiego z żeńską komórką, a przecież miliony spotkań były możliwe. Później nasza przyjaźń, miłość, zawód, powodzenie, śmierć również będą dziełem przypadku, na które damy swoje przyzwolenie. Tego jednak przypadku nie przeciwstawiam ani prawom fizyki, ani matematyki, ani innym prawom. Bóg wciągnął obie siły do swojej akcji stwarzania. Dlatego to, co nazywamy przypadkiem, wchodzi także w skład porządku świata.

– Pan cieszy się rzadkim przywilejem: Jest przyjacielem papieża…

– Nie jestem przyjacielem papieża, pozostałem jedynie przyjacielem niejakiego Jana-Chrzciciela Montini, którego poznałem przed 27 laty i którego wybrano papieżem.  

– Udaje się Panu dokonać rozróżnienia? 

– Przyznaję, ze przychodzi to z trudem… Ale chciałem przez to powiedzieć, że w rozmowie nigdy nie zwracam się do papieża Pawła VI. Rozmawiam z przyjacielem Janem–Chrzcicielem Montini. I on rozmawia ze mną jak przyjaciel z przyjacielem. Oczywiście, niekiedy mówi mi o swoich cierpieniach i obawach, mówi o swojej odpowiedzialności… Ale nie mówi o tym jako papież.   

– Czy niekiedy jednak dziwi Pana fakt – przepraszam, że się powtarzam – iż jest przyjacielem papieża? 

– Tak… pewnego razu zwierzyłem się z tego papieżowi. I oto co mi odpowiedział: „A Pan sądzi, że tym bardziej mnie nie dziwi fakt, iż jestem papieżem!”   

– Przyjaciel papieża, jest Pan również przyjacielem skromnego proboszcza wiejskiego, którego znam: Casy Rivière. Dlaczego właśnie jego? 

– Dlatego, że to właśnie Casy. On zresztą byłby nadzwyczajnym papieżem. Powiedziałem mu: „Casy do księdza pasują tylko dwa stanowiska: być wiejskim proboszczem albo papieżem. Ksiądz byłby udany jako papież, bo ma głęboką miłość Boga, i podobnie jak Jan XXIII ksiądz sobie nic nie robi z tego, co o księdzu pomyślą ludzie”.   

– Jaką z cnót umieściłby Pan na pierwszym miejscu? 

– Jasność umysłu, która prowadzi prosto do istoty sprawy. Odziedziczyłem ją po ojcu i matce. To jednak stwarza pewną trudność: ponieważ jestem przekonany, że lepiej osądzam od wielu innych, powstaje we mnie coś gorszego niż próżność – swego rodzaju pycha.

– Pycha jest gorsza od próżności? 

– O tak… Człowiek próżny domaga się po prostu uznania ze strony innych, pyszny natomiast nie potrzebuje go. Wystarcza mu jego własna miłość. W rzeczywistości jestem trochę jednym i drugim. Zależnie od dnia. Kiedy ulegam próżności, przypinam odznaczenie do klapy marynarki udaję się do Akademii. Ale kiedy dochodzi do głosu pycha, nie przypinam go i przezywam radość ze swej skromności, co właśnie stanowi wyrafinowaną pychę.   

– Napisał Pan dziesiątki książek. Czy Pan je lubi?

– Każda książka jest owocem przedwczesnego połogu. Paul Valéry nie wydałby nigdy książki Cimetière marin (Cmentarz marynarza), gdyby Gallimard nie wyrwał mu jej z rąk przed ukończeniem.  Ze mną jest podobnie. Trzeba mi wyrwać książkę z ręki przed jej ostatecznym wygładzeniem, które jest raczej zgubne dla niej. Dlatego nie można lubić swoich książek.

Jestem jednak do nich przy wiązany – przecież to moje dzieci! Choć sądzę, że źle mnie one reprezentują. Nie mam chęci ich czytać, chyba po upływie dłuższego czasu, po 30… 50 latach. Wtedy stają się one książkami kogoś innego, niejakiego Guittona, który żył przede mną i który przestał istnieć. Nie wiem, czy inni pisarze czytają swoje książki albo poeci wiersze.

– Pan jest jednym z wielkich myślicieli naszych czasów. Otóż te czasy zapomniały nieco o Panu. Czy nie odczuwa Pan rozgoryczenia z tego powodu?

– Nie zostałem zapomniany… to bowiem zakładałoby, że byłem znany. Usunięto mnie zwyczajnie w cień.

– Dlaczego?

– Montherlant powiedział mi: „Guitton, Pan jest pisarzem, ale o tym nigdy nie będzie się mówiło, gdyż jest Pan katolikiem i głosi zrównoważone idee”. Na pewno miał rację. Aby być znanym, należy wprawiać ludzi w podziw lub iść za modą… Albo rzucać gromy na papieża.

Jacques Chardonne, który bardzo mnie lubił, dał jeszcze inną rację. Pewnego dnia powiedział: „To, co teraz powiem, z pewnością sprawi Panu przykrość. Istnieje co najmniej trzech ludzi o nazwisku Guitton. Pan, Guitton-filozof, Guitton – pisarz”. – „Ależ to nie są trzy różne osoby o tym samym nazwisku! Wszyscy trzej, to ja!” „Coś podobnego! A to ciekawe! Ale proszę posłuchać: Potrzeba dość długiego życia, aby móc skleić wszystkie części swojego ja”. Uczyniłem to przed kilku laty, wydając całość moich dzieł. Bezsprzecznie, w oczach publiczności zaszkodziło mi to, że nie można było mnie umieścić pod żadną ściśle określoną etykietą. Publiczność domaga się specjalistów: pilotów albo sklepikarzy… Nie wyobraża sobie, aby pilot mógł być także sklepikarzem!   

– Czy czuje się Pan dotknięty, gdy jakiś dziennikarz napisze: „Jean Guitton, filozof z innej epoki…” 

– Czy wiemy, co oznacza inna epoka? Czy Platon jest przestarzały? Albo Bergson? Nie wiemy. Dopiero na końcu dowiemy się, co było pyłem, a co zasiewem.

„Nasza Rodzina”, nr 2 (401) 1978, s. 4-8.