Rozmowy z umarłymi (2)

Józef Sadzik z Jerzym Turowiczem podczas spotkania w Centre du Dialogue (Paryż, 1975) © Witold Urbanowicz

W 1966, zastanawiając się nad nazwą dla nowego wydawnictwa, Józef Sadzik zdecydował się na Éditions du Dialogue. Nie obyło się bez wahań. Pomocne okazały się lektury, zwłaszcza Ecclesiam suam Pawła VI, oraz uchwały Vaticanum II. Dialog, jako remedium na bolączki mocno skonfliktowanego świata jak i podzielonego chrześcijaństwa, zdał się kluczem do – nie tyle łatwych rozwiązań, co naświetlenia zasadniczych problemów i ukazania dróg wyjścia z wielowiekowego impasu.

W założeniu głównego pomysłodawcy, a także wykonawcy wydawniczych planów, punktem wyjścia miało być spotkanie z konkretnymi osobami i rzeczywistymi ludzkimi dylematami; zakładające pełną otwartość i poszanowanie dla cudzej wolności i odrębności. W rozmowie z Zenonem Modzelewskim, publikowanej w 1968 na łamach „Naszej Rodziny”, Sadzik wyjaśniał, iż wielu rzeczy nie da się od razu przestawić na nowe tory, lecz liczą się: praca od podstaw oraz każdy następny krok w wyznaczonym przez Sobór Watykański II kierunku. Cieszył się, że w Kościele zwyciężyła potrzeba dogadania się, zaś w pallotyńskiej regii (powstałej nad Sekwaną zaraz po wojnie) pojawiła się szansa – jak to określił – zmiany skóry. Potrzebna była ona po to, aby – jak zaznaczał – nie było bezdusznie i nudno, aby na siebie mogli otworzyć się ci, którzy często nie chcieli lub nie umieli na siebie spojrzeć. Nawiązując do soborowej konstytucji Gaudium et spes i wyróżniając badanie znaków czasu stwierdził, że sprawa jest prosta. Chodzi bowiem o – otwarcie oczu i chodzenie po ziemi. „Traktowanie religii jako domeny zamkniętej w sobie, oddzielonej od świata, równa się podcinaniu samych korzeni religijności. Może tu jest powód – przynajmniej jeden z wielu – odchodzenia ludzi od Kościoła. Jeżeli Bóg wiary jest Bogiem żywym, religia musi stać się wyrazem głębi wszystkiego, co prawdziwie ludzkie. W ten sposób cały człowiek i cała ludzka kultura jest z natury religijna” – mówił do swojego przyjaciela, a zarazem do czytelników paryskiego miesięcznika dla Polonii. Nie bał się przy tym zaznaczyć, że stworzył kolekcję „Znaki czasu”, aby w tym, co zwykło określać się mianem literatury religijnej (albo pobożnościowej), dać odpór drętwej mowie. 

Podsumowując w 1976 roku 10-lecie swojej pracy uznał, że sto tytułów, czyli dziesięć książek rocznie, to – biorąc pod uwagę ofertę wydawniczą liczących się francuskich wydawnictw – skromne osiągnięcie. Mimo wszystko półtora miliona egzemplarzy publikacji to, jak na emigracyjne wydawnictwo, znaczący wynik, lecz – jak podkreślał – ani liczba tytułów, ani cyfry nakładów nie są istotne, lecz jakość. Wymieniając autorów, jacy nierzadko po raz pierwszy zostali wydani po polsku, z braku rodzimych nazwisk tłumaczył się słabością polskiej eseistyki religijnej. Początkowo chciał przeszczepiać na grunt francuski to, co w polskiej literaturze i polskiej myśli religijnej uważał za najwartościowsze. Szybko jednak się zorientował, że nie dorówna francuskim potentatom i – w rezultacie – nowy dom przy rue Surcouf uczynił (w pierwszej kolejności) forum wymiany myśli, polskim oknem na Francję, jak i na Zachód, jak również francuskim, a właściwie zachodnioeuropejskim oknem na Polskę. Jego największą troską była dbałość o poziom – tak proponowanych treści, jak też formę ich egzemplifikacji.  

Juliusz Mieroszewski na łamach paryskiej „Kultury” zwrócił niegdyś uwagę na kompleks historycznej poczekalni, tj. przekonanie wielu Polaków żyjących poza własnym krajem, że – w przeciwieństwie do zachodnich przywódców – są dysponentami całej prawdy i należy czekać do momentu, kiedy także możni tego świata przejrzą na oczy i odstąpią od swych błędnych przekonań. W przeciwieństwie do wielu środowisk kombatanckich, londyński korespondent miesięcznika redagowanego w Maisons-Laffitte pod Paryżem  był przekonany, że na niewiele się zda ciągłe rozdzieranie szat, mnożenie patriotycznych akademii, produkowanie odezw czy powielanie dawno przebrzmiałych idei. Albowiem powrót do przeszłości nie jest możliwy.

Czesław Miłosz, w swoim wspomnieniu poświęconym Konstantemu Jeleńskiemu, ubolewał nad nawrotami nieoświeconego klerykalizmu i, zadziwiającą u Polaków, skłonnością do zaprzepaszczania swoich wielkich duchowych osiągnięć. Jednocześnie wskazał Józefa Sadzika jako człowieka, który doprowadził do zbliżenia pomiędzy intelektualistami a Kościołem. Owocem tego zbliżenia były między innymi, dokonane przez Jeleńskiego, przekłady wierszy  Karola Wojtyły na język francuski.

Sadzik – wzorem tak nietuzinkowych postaci jak Paul de Geslin, abbé Mugnier, Charles Journet, Henryk Kazimierowicz czy Władysław Korniłowicz – odważył się otworzyć szeroko drzwi również tym, którzy nie zawsze do kościelnych poczynań mieli nabożny stosunek. A niekiedy nie ukrywali swojego dystansu albo wręcz niechęci do eklezjalnych instytucji. Dzięki twórcy Éditions oraz Centre du Dialogue mogli się przekonać, że różnice nie muszą dzielić, lecz mogą przyczyniać się pogłębionej analizy, autorefleksji albo wspólnego namysłu nad aktualnymi problemami, a tym samym  do przełamania barier i wzajemnych uprzedzeń.

Czterdzieści lat po śmierci nietypowego kapłana – kiedy samo mówienie o dialogu stało się faux pas, kiedy święte ze świeckim łatwiej poróżnić niż połączyć, kiedy prostakami nazywa się tych, od których winno uczyć się kultury, kiedy za bohaterów uchodzą ci, którym nie brakuje buty i tupetu – trudno się dziwić, że sala-kaplica przy rue Surcouf w Paryżu z Apokalipsą Jana Lebensteina od dłuższego czasu świeci pustkami.

„Plemię intelektualistów ma za sobą stulecia kompromisów z cenzorami świeckimi i duchownymi – z inkwizytorami, cesarzami, mecenasami i wszelkiego typu i gatunku menadżerami kultury. Intelektualista jest bezbronny. Wszystkie związki zawodowe intelektualistów są fikcją – bo zamiast stwarzać tarcze solidarności, są z reguły areną walk, koterii i zawiści. Intelektualistów musi zawsze organizować ktoś inny” – zauważał w swoim szkicu O „pisaniu do szuflady”, „pozytywnych bohaterach” i „wybieraniu wolności” Juliusz Mieroszewski. Co więcej – jak dodawał słynny Londyńczyk – to najbardziej oportunistyczne, skłonne do nie zawsze chwalebnych kompromisów, hołdujące swoim nałogom, namiętnościom i pasjom, ale zazwyczaj bezbronne plemię. Mieczysław Grydzewski, prowadzący w Londynie swoje „Wiadomości” (kontynuację przedwojennych „Wiadomości Literackich”) oraz redagujący w Maisons-Laffitte pod Paryżem emigracyjną „Kulturę” Jerzy Giedroyc – zdaniem autora Kronik angielskich – bardziej wpłynęli na strukturę kultury emigracyjnej niż stu zrzeszonych w Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie literatów. Czas pokazał, że ów wpływ dotyczył nie tylko emigracyjnych struktur. Wspaniale, że zostały docenione – można by rzec – świeckie zasługi, dokonania wybitnych redaktorów świeckich periodyków, ale też ogromna szkoda, iż ciągle pomijany jest Józef Sadzik i jego wysiłek, aby nieco szersze spojrzenie na świeckie sprawy było w ogóle możliwe, aby wierności tradycji nie sprowadzano się do religijno-patriotycznych rytuałów, aby kształtowanie rzeczywistości oraz zabieganie o lepszą przyszłość nie okazało się budowaniem zamków z piasku.

Czterdzieści lat po śmierci założyciela Éditions du Dialogue (wydawnictwa zamkniętego w 2001, a właściwie przemienionego na Parole et Dialogue, lecz istniejącego tylko na „papierze”) i Centre du Dialogue (od lat pozostającego w stanie hibernacji) coraz bardziej nie daje spokoju pytanie o miejsce i warunki, dzięki którym dość łatwo ulegające swoim pasjom, namiętnościom i nałogom plemię mogłoby – nie tylko robić użytek ze swoich talentów, lecz inspirować tych, dla których myślenie, jak i sprzyjanie ludzkiej wolności i wyobraźni, nie jest najmocniejszą stroną.  

31/08/2020

Marek WITTBROT

Marek Wittbrot – w latach 1991-1999 prowadził „Naszą Rodzinę”, obecnie zaś jest redaktorem „Recogito”.

Recogito, rok XXI, sierpień 2020