Historia jest przed nami

Jakub Karpiński i  Władysław Bartoszewski  (Paryż, 1988). Fot. Stanisław Fredro-Boniecki © Recogito

Władysław Bartoszewski jako siedemnastoletni maturzysta nie jest jeszcze zdecydowany, czy ma zostać pisarzem, aktorem czy jezuitą. „W normalnych warunkach – pisze w swej publikacji w języku niemieckim – moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Moja rodzina mogła sobie pozwolić na to, bym studiował i prowadził spokojne, dostatnie życie”. Stało się inaczej, bo przyszedł potworny wrzesień 1939 roku. Bartoszewski zaczyna intensywnie działać. Sięgając pamięcią do roku 1942, sucho opisuje swe czynności: „Nie mogę sobie dziś wyobrazić, jak ja to wszystko robiłem – pomoc dla Żydów, pomoc dla polskich więźniów, gromadzenie materiałów dla podziemia, redagowanie sprawozdań i dokumentów, praca w informacji, kontrwywiad, działalność związana z Kościołem, praca dziennikarska i wreszcie służba w AK. Służyłem bez broni w Biurze Informacji Komendy Głównej. Oprócz tego pisałem artykuły i studiowałem na tajnym uniwersytecie”.

Bartoszewskiemu nie jest obcy smak więziennej lury. O swych przeżyciach w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu pisał: „… i Fritsch (ówczesny komendant obozu) podkreślał, że droga na wolność prowadzi jedynie przez komin. To było szczere. Dobre widoki dla nas, wyjść przez komin (w 1940 roku było już krematorium w Oświęcimiu). Zbledliśmy. Ja drżałem. Bałem się. To był dla mnie najcięższy okres w życiu, cięższy niż w Warszawie w czasie wojny i po wojnie. Lata później śnił mi się ten ranek, każdej nocy nawiedzały mnie obrazy, widziałem komin, słyszałem Fritscha – istnieje tylko jedna droga na wolność – przez komin. We śnie bladłem. My, Polacy, żyliśmy w strachu, w strachu, że zgładzą nas, unicestwią nasz język, naszą kulturę, nasz naród, nasz kraj. Naturalnie, że się bałem. Strasznie się bałem. Były dni, w których byłem wprost chory ze strachu […]. W Oświęcimiu i po wyjściu z niego, a szczególnie będąc w Oświęcimiu, wątpiłem. Stawiałem sobie odwieczne pytanie, które do dziś dręczy tych, co ocaleli: jak Pan Bóg mógł do tego dopuścić? Nie byłem ani dość pobożny, ani dość wierzący, by to pojąć. Bóg dla mnie mimo to istniał. Ale w jakiś straszny, tajemniczy sposób nie mogłem sobie wytłumaczyć, jak to się mogło zdarzyć. W więzieniu i w obozie nauczyłem się, że tolerancja się opłaca. Lepiej jest zapamiętać dobro, a zapomnieć zło, które człowiekowi wyrządzono. Inaczej nie można przetrwać. Ja świadomie pragnę stłumić wszystko, co negatywne. Celowo chcę to zrobić, nie dlatego że jestem święty, ale dlatego, że pragnę żyć. Nie chcę być więcej wystawiony na ciągły napór, pod jakim znajdowałem się latami. Inni ludzie przeszli na pewno dużo gorsze rzeczy. Ale czuję, że jak na przeciętnego Europejczyka, to jest dosyć”.

W niedługim czasie po zakończeniu wojny Bartoszewski jest ponownie w więzieniu: od listopada 1946 do kwietnia 1948 roku oraz od grudnia 1949 do sierpnia 1954 roku.

Od 1973 roku wykładowca najnowszej historii Polski na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W roku akademickim 1977/1978 jeden z założycieli i sygnatariuszy deklaracji Towarzystwa Kursów Naukowych oraz wykładowca „Uniwersytetu Latającego”, represjonowany za to w 1979 roku. W grudniu 1980 roku współzałożyciel Komitetu Obrony Prześladowanych za Przekonania przy Komisji Krajowej NSZZ Solidarność. Internowany 13 grudnia 1981 roku, przebywał do kwietnia 1982 roku w ośrodku odosobnienia w Jaworzu na Pomorzu Zachodnim. Stamtąd wyrwał Bartoszewskiego przewodniczący Światowego Komitetu Żydowskich Bojowników, Partyzantów i Więźniów – Stefan Grajek. Oto jak opisuje to sam BARTOSZEWSKI:

„…podobnie jak ja warszawianin, zamieszkały w Izraelu, przybył do Warszawy na uroczystości rocznicy powstania w getcie. Oświadczył prosto i otwarcie polskim władzom: «Jeżeli do dnia 19 kwietnia nie zwolnicie Bartoszewskiego, nie wezmę udziału w uroczystościach i po prostu wyjadę». Do tego faktu nawiązał minister Spraw Wewnętrznych w rozmowie ze mną, nadmieniając: «Ma pan dziwnych, osobliwych przyjaciół w świecie». – Tak. panie ministrze, i biskupów, i rabinów… – powiedziałem. Z obozu odleciałem 19 kwietnia helikopterem…”

Gdy Bartoszewskiego ostatni raz aresztowano w grudniu 1981 roku w dniu ogłoszenia stanu wojennego, rzekł żegnając się z żoną: „Wszystko będzie dobrze. Jedyne, co się liczy, to godność, nasz honor, nic poza tym”.

* * *

Kilkanaście lat temu świętej pamięci ksiądz kardynał Prymas Wyszyński, mówiąc w Kruszwicy o stosunku Kościoła katolickiego do dziejów Narodu, zwrócił uwagę, że (cytuję) „okruchy dziejów Narodu są mocą jego ducha. Trzeba więc podawać młodemu pokoleniu to pożywienie, aby Naród nie zatracił związku z dziejami. Naród bez dziejów, bez historii, bez przeszłości staje się wkrótce Narodem bez ziemi. Narodem bezdomnym, bez przyszłości”. I dodał: „Ci, którzy godzą w dzieje, czarne nazywają białym, a białe czarnym, godzą w byt Narodu”.

Mocne to, zdecydowane i twarde słowa tego wielkiego Polaka i wielkiego kapłana, które nie straciły do dziś i chyba nigdy nie stracą na aktualności tam, gdzie będziemy mieli do czynienia z małodusznymi przemilczeniami, unikami, lękiem niegodnym człowieka, niegodnym chrześcijanina, niegodnym Polaka świadomie patrzącego na swoje narodowe dzieje. Ćwierćprawdy i półprawdy, manipulowanie umysłami, uczuciami, nastrojami, faktami historycznymi wydały się w ostatnich latach młodszemu pokoleniu polskiemu stanem rzeczy nie do zniesienia w dążeniu do autentyczności, do prawdy, do mówienia pełnym głosem, do życia w prawdzie, do niekłamania, do nieprzemilczania. To młodsze polskie pokolenie i najmłodsze polskie pokolenie wykazało zdolność do znoszenia wielu ofiar, do ponoszenia konsekwencji swojej wiary w uczciwość zasad jako kierunku postępowania.

Gdy sięgamy myślą do wydarzeń, którym poświęcona jest intencja dzisiejszej Mszy świętej, do cierpień, przeżyć i ofiary tych, którzy polegli w walce, może przypomnieć będzie warto tutaj mało pamiętane i mało znane słowa otwierające rotę przysięgi Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej, rotę przysięgi złożonej w latach okupacji w całym kraju przez kilkaset tysięcy, a w Warszawie przez kilkadziesiąt tysięcy ludzi, mężczyzn i kobiet, młodych i starych. Początek tej roty brzmiał: „W obliczu Boga wszechmogącego i Najświętszej Maryi Panny, Królowej Korony Polskiej, kładę swe ręce na ten święty krzyż, znak męki i zbawienia, i przysięgam, że będę wiernie i nieugięcie stał na straży honoru Polski, a o wyzwolenie jej z niewoli walczyć będę ze wszystkich sił moich, aż do ofiary mego życia”. „Aż do ofiary mego życia” – tę ofiarę życia poniosło, nim wybuchło Powstanie Warszawskie, w samej Warszawie dziesiątki tysięcy ludzi, którzy przeszli przez kaźnie gestapo w takich czy innych obozach koncentracyjnych, którzy ginęli niejednokrotnie przypadkowo, a często w związku z świadomą swoją działalnością na rzecz niepodległej Rzeczypospolitej. Tę wizję niepodległości Rzeczypospolitej wiązano z wolnością i godnością człowieka. W myśleniu tego młodego pokolenia nie było „jakiejś” Rzeczypospolitej – tylko wolna, godna, matka dla wszystkich, kierująca się zasadami ludzkimi, otwarta, lepsza. Każde młode pokolenie chciało żyć w warunkach lepszych nie tylko materialnie, ale i moralnie – to odgrywało ogromną rolę w kształtowaniu poglądów, nastrojów, nastawień młodzieży generacji wojennej i powstańczej. Trzeba, wracając myślą do wydarzeń Powstania Warszawskiego, powiedzieć sobie, jak ogromną rolę odgrywała wtedy godność i ufność w wolności. Gdy Powstanie wybuchło, w głównym organie Armii Krajowej, w Biuletynie Informacyjnym, w artykule Państwo polskie wychodzi z podziemi, czytaliśmy: „W tym wspaniałym zjawisku strząśnięcia z siebie jarzma okupacji i pełnego nawrotu ku niepodległemu życiu nie ma cudu, jest to naturalny wynik nieprzerwanego działania w podziemiach całego naszego życia państwowego, społecznego, kulturalnego”. To jest prawda, ale nie cała prawda. Ogół bowiem mieszkańców Stolicy Polski odczuwał wynik tych wieloletnich trudów, cierpień, przygotowań jako coś w rodzaju cudu. Ludzie podnieśli głowy, spojrzeli sobie w oczy. Tysiąc milczących dotychczas konspiratorów wyszło na ulice, wywieszono flagi biało-czerwone. Gdy z perspektywy wielu lat byłem pytany przez cudzoziemców, z którymi stykałem się w czasie pierwszej pielgrzymki Ojca Świętego do Ojczyzny, w czerwcu 1979 roku, czy spotkałem się w moim życiu z tak powszechnym plebiscytem serc, tak powszechną wypowiedzią, opcją na rzecz jednego zjawiska w moim rodzinnym mieście, w tej skrwawionej Warszawie, powiedziałem: raz w życiu – w Powstaniu Warszawskim i po raz drugi przy pielgrzymce Ojca Świętego. Tylko w tych dwóch wypadkach zetknąłem się z tak absolutną polaryzacją na bardzo nieliczne siły zła i wtedy pojawiła się ogromna większość jasnych twarzy, skrzyżowały się wzajemne spojrzenia sobie w oczy z ufnością i nadzieją, l to było charakterystyczne. Oba te wydarzenia, tak różne pod względem czasu i ciężaru gatunkowego przebiegały w warunkach poczucia wolności, godności, autentyczności, zaufania i nadziei. W sercach wielu Polaków starszej generacji, którzy pamiętają oba te wydarzenia, układają się one w jakiś sposób w ciągu historycznym. Co było dla nas w Powstaniu Warszawskim i co jest dla nas dzisiaj jedną z ważnych, cennych nauk? Znaczenie dobrowolnie uznanych autorytetów, wbrew uproszczeniom, które panują w sądach o Polakach, że oni odrzucają autorytety i są anarchiczni. Odrzucają autorytety narzucone, bronią się rozpaczliwie przeciwko podeptaniu godności, przeciwko ograniczeniu wolności, przyjmują autorytety wybrane, niejednokrotnie wybrane milcząco, powszechnie. Powstanie Warszawskie było uzewnętrznieniem się tego ogromnego autorytetu polskiego państwa podziemnego, tak jak kiedyś autorytet i pieczęć Rządu Narodowego w poprzednim powstaniu narodowym odgrywały rolę mobilizacyjną i jednoczącą ludzi prawych. Słowo wolny i słowo godny były słowami, do których społeczeństwo miało zaufanie. Społeczeństwo miało zaufanie do słowa prasy powstańczej, do słowa pieśni wolnej i, to trzeba sobie bardzo wyraźnie powiedzieć, do słowa duszpasterzy Powstania, do słowa kapłanów towarzyszących ludziom w ich codziennej walce, w ich codziennym cierpieniu, kapłanów ginących razem z ludźmi, cierpiących razem z ludźmi, rozstrzeliwanych, wieszanych, katowanych, walczących, ranionych, pocieszających; sióstr zakonnych, które spełniały tę rolę razem z Narodem. Jeżeli fenomenu robotników przystępujących do Komunii świętej w Stoczni nie rozumiało wielu ludzi we Francji, w Niemczech, w Anglii czy w Ameryce, to dlatego, że nie znało fenomenów polskiej historii w godzinach próby, gdzie z nami byli nasi księża, nasze siostry zakonne. Oni byli częścią nas, a myśmy byli z nimi. Polskich fenomenów nie można zrozumieć bez znajomości fenomenu prawdziwego Kościoła ludowego, prawdziwego Kościoła walczącego i współcierpiącego, nie w doktrynalnych rozważaniach politycznych, tylko wobec podstawowych problemów wolności i godności człowieka i wolności Narodu. Gdy 26 sierpnia 1944 roku obchodziliśmy w czasie Powstania Warszawskiego święto Matki Bożej Jasnogórskiej, to zarówno w rozkazach wojskowych, jak i w wypowiedziach duszpasterstwa powstańczego czytaliśmy te same słowa: obok broni materialnej musimy do zwycięstwa zmoblizować broń duchową. Bronią tą jest jasność moralna duszy ludzkiej, głęboka wiara w nadprzyrodzoną pomoc Boga, wysoki poziom ideowy wszelkich poczynań powstańczych. Na próżno pracują ci, którzy budują bez Boga. Wszelka siła materialna bez duchowych wartości może osiągnąć czasowe sukcesy, ale zwycięstwa ostatecznego nie osiągnie.

Tu dochodzimy do tragicznego polskiego dylematu: czasowe sukcesy osiągało w historii polskiej niejednokrotnie zło, czasowe sukcesy przygnębiały, przygniatały setki tysięcy czy miliony ludzi prawych, pragnących w obrębie swego życia doczekać się jakiejś generalnej, zasadniczej, radosnej odmiany. Całym generacjom polskim nie było to dane, generacjom, które żyły od końca XVIII wieku do 1918 roku, a więc co najmniej sześciu polskim generacjom. Nasze losy układały się za życia nas tu obecnych bardzo często w sposób podobny. Jakaż z tego konkluzja ? W ramach tego nabożeństwa można powiedzieć, że małością jest mierzenie skali wydarzeń historycznych tylko opłacalnością polityczną pojmowaną w ramach gry i taktyki jednego pokolenia, że małością niegodną dzieci Bożych jest rozpatrywanie tych wydarzeń w skali realizmu dyktowanego tylko układami i umowami międzynarodowymi. Wielkością i jedynie właściwą postawą jest spojrzenie z wiarą na sens ofiary, gdyż żadna ofiara nie jest daremna, l czy powstańcy warszawscy i ci, którzy ginęli na ulicach naszej Stolicy, czy ci, którzy z drżeniem i skurczem serca słyszeli o tym i usiłowali nieść pomoc z wolnego świata, żołnierze polscy na zachodzie czy na południu, lotnicy polscy i inni, którzy sercem temu towarzyszyli, czy mogli w najśmielszych wyobrażeniach spodziewać się, że oto w wymiarze jednego życia, w doświadczeniu jednego pokolenia na miejscu skrwawionym walką powstańczą, w sercu Warszawy, naprzeciw Grobu Nieznanego Żołnierza stanie jeden z najwyższych autorytetów moralnych ludzkości, Papież-Polak? I on to właśnie przed Grobem Nieznanego Żołnierza złoży świadectwo swojego najgłębszego szacunku, przywiązania i najwyższej oceny wartości, w imię których ci ludzie walczyli i ginęli, i powie to, co mówił nie tylko z serca żyjących, ale co mówił z serca tych, którzy tego wielkiego szczęścia nie doczekali, a tak niedaleko od tego miejsca ofiarowali swoje życia dla Ojczyzny, nie mierząc miarą, że powie: „Nie sposób zrozumieć tego Miasta, Warszawy, stolicy Polski, która w roku 1944 zdecydowała się na nierówną walkę z najeźdźcą, na walkę, w której została opuszczona przez sprzymierzone potęgi, na walkę, w której legła pod własnymi gruzami, jeśli się nie pamięta, że pod tymi samymi gruzami legł również Chrystus-Zbawiciel ze swoim krzyżem sprzed kościoła na Krakowskim Przedmieściu. […] Stoimy tutaj w pobliżu Grobu Nieznanego Żołnierza – mówił dalej Ojciec Święty w owym pamiętnym miejscu zwanym dzisiaj Placem Zwycięstwa, a w sercach ludzi już dzisiaj w Warszawie Placem Zwycięstwa Jana Pawła II. – W dziejach Polski – dawnych i współczesnych – Grób ten znajduje szczególne pokrycie. Szczególne uzasadnienie. Na ilu to miejscach ziemi Ojczystej padał ten żołnierz. Na ilu to miejscach Europy – mówił Ojciec Święty – i świata przemawiał swoją śmiercią, że nie może być Europy sprawiedliwej bez Polski niepodległej na jej mapie? Na ilu to polach walk świadczył o prawach człowieka wpisanych głęboko w nienaruszalne prawa narodu, ginąc «za wolność naszą i waszą»?”

Jakże inne to słowa od rozważań polityków i politykierów, od małodusznych uników, od półprawd i ćwierćprawd, których do dziś nie brak w naszym życiu, od kramarskich przetargów, czy wolno nam nazwać nasz monument pamięci pomnikiem Powstania, czy tylko nagrobkiem powstańców; pomnikiem idei walki o niepodległość, czy tylko wymuszonym akcentowaniem faktu, że ludzie polegli. Ileż innych refleksji to nasuwa.

Kończąc można powiedzieć: rozważając nie bez wzruszenia ten okres historyczny i perspektywy, jakie stają przed nami, my żyjący, a szczególnie ludzie z tego pokolenia, które pamięta tamte ofiary i cierpienia, ale też, o dziwo, te setki tysięcy młodych ludzi w Polsce, które identyfikują się z tą tradycją, i które tłumnie bez nakazów wypełniają miejsca pamięci: cmentarze i świątynie w dniach rocznic, choć nie są za to ani nagradzani, ani premiowani, a niekiedy doznają nawet wielkich uszczerbków i przykrości, my wszyscy rozumiemy, że skali wydarzeń historycznych i skali wartości ofiar nie można mierzyć tylko sukcesem natychmiastowym i tym, co ufni władcy autorytarnych systemów nazywają oddaniem sprawiedliwości przez historię. Czy historia oddała sprawiedliwość Hitlerowi w 1933 czy 1945? Kiedy historia oddała sprawiedliwość? Historia jest dziś i jutro, i pojutrze – historia jest przed nami. l zakończyć pragnę słowami jednego z wielkich Polaków, oddanego tej kulturze, w kręgu której my wszyscy jesteśmy wychowani, Henryka Sienkiewicza, który zamykając swoją powieść Quo vadis napisał: „Tak minął Neron, jak mija wicher, burza, pożar, wojna lub mór, a bazylika Piotra panuje dotąd z wyżyn watykańskich miastu i światu”.

Władysław BARTOSZEWSKI 

Władysław Bartoszewski, pseudonim Ludwik (1922-2016). Historyk, publicysta, polityk. 1940-1941 więzień obozu koncentracyjnego Oświęcim, żołnierz Armii Krajowej i od 1942 pracownik Biura Informacji i Propagandy (BIP) oraz Delegatury Rządu, w której wraz z Władysławem Bieńkowskim prowadził referat żydowski. Współzałożyciel Rady Pomocy żydom „żegota”.1942-1944 redaktor miesięcznika „Prawda Młodych”, uczestnik powstania warszawskiego 1944. W latach 1944-1945 sekretarz redakcji „Biuletynu Informacyjnego”. Członek “Nie”, następnie Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj. Od 1946 w PSL, współredaktor „Gazety Ludowej”, dwukrotnie więziony 1946-1948 i 1949-1954, od 1982 w redakcji „Tygodnika Powszechnego”. Wykładowca KUL i uniwersytetu latającego oraz uniwersytetów niemieckich w Monachium, Augsburgu i Eichstätt. Wielokrotnie występował przeciwko bezprawnym działaniom władz, między innymi podpisując listy protestacyjne intelektualistów do rządu i sejmu PRL. W latach 1990-1995 ambasador w Austrii, 1995 oraz od 2000 minister spraw zagranicznych. W 2001 odznaczony Wielkim Krzyżem Orderu Zasługi RFN, za pracę na rzecz pojednania między Niemcami, Polakami i Żydami Badacz dziejów wojny i okupacji, autor ponad 800 artykułów i między innymi: Warszawski pierścień śmierci 1939-1944 (1967), 1859 dni Warszawy (1974), Polskie Państwo Podziemne (1979), Na drodze do Niepodległości (1987).

„Nasza Rodzina“, nr 12 (483) 1984, s. 4–7