Język polski – symbol ojczyzny

Zygmunt Kubiak (Paryż, 1985). Stanisław Fredro-Boniecki © Recogito

Ilekroć przebywam w Europie zachodniej, staram się obok literatury krajów, w których goszczę, tak jak tutaj francuskiej, czytać jak najwięcej tego, co piszą Polacy żyjący na emigracji, żeby w szerszym zakresie oglądać obraz naszych wspólnych trosk i spraw. Teraz też czytam bardzo obficie, noce spędzam na lekturze i autorów emigracyjnych, i pism emigracyjnych. I muszę powiedzieć, ze przy całej sympatii, jaką zawsze odczuwam dla moich rodaków, którzy w najróżniejszych miejscach myślą i piszą, wiele z tych lektur pogłębia mój smutek. Co prawda, w tej chwili z Polski nadchodzą wieści, które może otwierają dla nas jakiś nowy okres, ale pesymizm jest bardziej generalny i dotyczy stanu społeczeństwa. Myślę przede wszystkim o nastrojach emigracyjnych wśród młodzieży; które czasem budzą we mnie obawę, czy Polska nie jest krajem bliskim autolikwidacji. I właśnie to, z czym się stykam tutaj w intelektualnej prasie emigracyjnej, dziwnie zbiega się z tymi smutnymi moimi odczuciami. Być może, że nie zauważają już tego sami autorzy i wydawcy, że nastrój ich publikacji w pewnej mierze się zmienia, że on ewoluuje, i to nie zawsze w kierunku, który byłby dla mnie pocieszający. Na przykład natrafiam nieraz na takie odczuwanie języka polskiego, które mnie się wydaje znamienne dla narodu, który ulega jakiejś dekompozycji. Spotykam się z przedstawianiem języka polskiego jako dosyć prymitywnego, anachronicznego narzecza, będącego właściwie ciężarem dla ludzi, którzy nim mówią i utrudniającego ich kontakt ze światem. Jeden z tych krytyków napisał kiedyś dużą rozprawę, z której pamiętam wywód, że nie może normalnie rozwijać się naród, w którym love, amour to jest ,,mił-ość”: owo „ość” kością mu w gardle stawało. Nie bardzo to rozumiałem, a jeden ze znajomych lingwistów powiedział mi, że to są zupełne brednie z punktu widzenia wszelkich językoznawczych kryteriów. W każdym razie owemu autorowi bardzo dolegało to, że miana pojęć abstrakcyjnych kończą się u nas tak niezdarnymi, jego zdaniem, dźwiękami jak „ość”. Teraz w jednym z najświeższych numerów jednego z najpoważniejszych pism emigracyjnych przeczytałem zdanie: „nasz chrzęszczący, skrzypiący i rozślizgany język”. Co znaczy słowo „rozślizgany” w odniesieniu do języka polskiego – nie wiem. „Chrzęszczący, skrzypiący” – mogę zrozumieć, że autor tak to odczuwa, ale co znaczy język ,,rozślizgany” – nie pojmuję. Wiem tylko, że to określenie oznacza dość duży stopień pogardy, która z pewnością nie ma obiektywnego uzasadnienia, ponieważ można zupełnie inaczej odczuwać język polski. Znam w Warszawie młodego antykwariusza, niezwykle inteligentnego, który jest moim bezcennym współpracownikiem, bo wyszukuje mi różne książki niezbędne do pracy. Do antykwariatu, w którym on pracuje i który codziennie odwiedzam, przychodzi również ambasador Portugalii, który jest wielkim zbieraczem pocztówek. Przychodzi ze swoim kolegą i rozmawiają po portugalsku. Otóż, mój znajomy antykwariusz, człowiek dwudziestokilkuletni, mówi mi kiedyś: „Proszę pana, jaki piękny jest język portugalski, dźwiękowo zupełnie przypomina polski”. Zupełnie inaczej odczuwa on niż autorzy, których wspomniałem.

Jeżeli przypomnimy sobie nowelę „Latarnik”, żarliwość, z jaką tamten człowiek był gotów zniszczyć swoje życie, byle usłyszeć mowę polską, to musimy uznać, że nastąpiła jakaś mutacja w postawie niektórych Polaków wobec własnej tradycji, wobec ich języka. Gdyby wzgarda była wcześniej rozpowszechniona, niemożliwe byłoby to, z czym się spotykam czasem we Francji, że krystalicznie czystą polszczyznę przechowali wnukowie emigrantów. Spotkałem tu dwa dni temu panią, która mówi krystalicznym językiem polskim. Myślałem, że ona przyjechała, powiedzmy, dziesięć lat temu. A ona jest wnuczką emigrantów. Jaka to była olbrzymia ofiara, jaki to był olbrzymi wysiłek, by przechować autentyczny język polski, będąc ekonomicznie umieszczonym w zupełnie innym społeczeństwie. Na pewno nie podjęliby takiego wysiłku, i nigdy by się im to nie udało, gdyby odczuwali ten język jako chrzęszczący, skrzypiący i rozślizgany.

Zaznaczę tylko krótko, że mój stosunek do języka polskiego jest zupełnie inny. W moim odczuciu jest to bezmiernie wspaniały język. Niejednokrotnie o tym starałem się pisać. Czy przywołam Lechonia: „Dzisiaj nocą samotną, spędzoną bezsennie, po promieniach księżyca, jakimś dziwnym tchnieniem”, czy głębiej sięgnę, do Mickiewicza: „Jeżyna, czarne usta tuląca do malin”, czy jeszcze głębiej: ,,Czemu mnie próżno, srogi Apollo, trapisz” – jest to dla mnie język, o którym nawet nie mogę mówić spokojnie, ponieważ zbyt głęboko mnie dotyka. Jest to medium, poprzez które odczuwam świat, ten język mnie ogarnia jakby jakieś skrzydło, ciąży mi, muszę go dźwigać, a jednocześnie wznosi mnie „lekkimi pióry”. To cytuję z Dmochowskiego, z jego przekładu „Iliady”, który w tej chwili dla Bibliotheca mundi w PIW-ie opracowuję z dużymi komentarzami. Po raz pierwszy od dwustu lat wydajemy cały Dmochowskiego przekład Iliady, bez skrótów. Tam jest taki cudowny werset, że ptak wzlata „lekkimi pióry”. To nie chodzi o to, ze pióro jest lekkie, ale ze ptak wzlata w górę. To jest język, który ma ekspresyjne możliwości niewypowiedziane. Właściwie tylko grecki i łacina są językami, które by ten stopień podziwu we mnie budząc.

Jeżeli o tym tak dużo mówię i o tamtych odczuciach innych, zupełnie przeciwnych moim odczuciom, to dlatego, że przypomina mi się w związku z tym pewna książka, którą kiedyś przeczytałem i której nie mogę zapomnieć. Była to książka autorki amerykańskiej, nie pamiętam jej nazwiska. Całe dzieło przewertowałem w ciągu kilku nocy, była to książka z kręgu bardzo wyrafinowanych amerykańskich książek uniwersyteckich, dzieło amerykańskiej germanistki o walce o język niemiecki w XVIII wieku. Otóż, w XVIII wieku, jak wynikało z tej książki, Niemcy w przeważającej mierze odczuwali swój język jako prymitywne narzecze, które nie nadaje się do jakiegokolwiek duchowego użytku, które ciąży, znieprawia, niszczy myślowo ludzi mówiących tym językiem. Niemczyzna była dla nich czymś z dziedziny folkloru, a nie z dziedziny prawdziwej kultury. Pamiętamy dobrze, że jeszcze Fryderyk Wielki był człowiekiem mówiącym i piszącym po francusku. Dlaczego tak było? Autorka pokazywała, jak to się stało po wojnie trzydziestoletniej, gdy na niektórych obszarach Niemiec z każdych trzech ludzi dwóch zginęło: po tym bezmiarze niedoli, gwałtów i deprawacji fatalne samopoczucie społeczeństwa przerzuciło się na język.

Okazuje się, że język jest czymś bardzo intymnym, głęboko związanym z człowiekiem. Nasze ogólne nastawienie wobec świata kształtuje w bezpośredni sposób nasz stosunek do języka. Gdy czytam tych emigracyjnych autorów, nie chcę ich atakować, bo uważam, że dobrze, iż oni są szczerzy (jeżeli tak odczuwają, to dobrze, że szczerze to mówią), interesuję się natomiast, dlaczego tak odczuwają, kiedy ja odczuwam zupełnie inaczej.

Otóż, wyglądało na to, że w XVIII wieku niemczyzna była językiem, który umiera, że naród niemiecki w sensie tradycyjnym był narodem umierającym. I właśnie ta książka przedstawiała upartą walkę wielkich pisarzy, takich jak Lessing, którzy cierpliwie rehabilitowali język niemiecki. A potem przyszedł Goethe, Schiller i inni autorzy, którzy znowu pokazali swojemu narodowi, czym jest mowa ojczysta. Zastanawiam się, gdy widzę tak wyraźnie objawy naszego obumierania (bo to, co sądzę o nastrojach emigracyjnych młodzieży, zbiega się z takim odczuwaniem języka), czy my jesteśmy tak jak Niemcy w XVIII wieku przed odrodzeniem, czy jest to raczej zamieranie zupełne.

Muszę powiedzieć, że dla mnie podstawowa zasada klasycznej kultury, której mnie Polska nauczyła, wprowadzając mnie do tej tradycji, to przede wszystkim, żeby się nie łudzić. Bardzo podoba mi się angielska interpretacja, z którą się zetknąłem, ewangelicznego wersetu „Błogosławieni ubodzy w duchu” jako: błogosławieni ci, którzy wiedzą, że są ubodzy, to znaczy: którzy się nie łudzą. Dlatego nie odsuwam z góry żadnych pesymistycznych przypuszczeń. Narody nieraz obumierają. Co się stało z licznymi narodami z Azji Mniejszej, o których czytam u Herodota? Nie muszą obumierać w taki sposób, że ulegają całkowitej zagładzie. Mogą umierać jako naród, spadając do poziomu półbytu. Tak się stało na przykład z Irlandią. Myślę tu nie tylko o tym, że Irlandia nie ma swojego języka, że przyjęła język angielski; to już się dawno stało i przyczyny tego były złożone. Mówię raczej o tym, że Irlandia po prostu uległa autolikwidacji. W XVIII wieku najpierw był wielki exodus inteligencji, to co Irlandczycy nazywają „ucieczką hrabiów”, głównie do katolickiej Francji, a później w połowie XIX wieku głód kartoflany i masowa emigracja chłopów. Irlandczyków jest dziś w Ameryce kilkakrotnie więcej niż w Irlandii, która jest krajem sennym, właściwie półistniejącym. Mnie czasem takie analogie przychodzą do głowy i nieraz się zdumiewam, że ludzie wokół mnie są tak niefrasobliwi.

W każdym razie przyszłość jest w ręku Boga. Jak mówi Ofelia w Hamlecie: „Wiemy, czym jesteśmy, ale nie wiemy, co z nami się stanie”. Mogę tylko powiedzieć, że wiem, co sam będę robił. Niedawno oglądałem w Warszawie w telewizji bardzo piękny film amerykański o pisarzu, laureacie nagrody Nobla, Izaaku Singerze. Między innymi pytano tam Singera (film był dokumentalny), dlaczego pisze w zamierającym języku, bo Singer pisze w języku jidisz, chociaż od razu wszystko jest tłumaczone na angielski. Odpowiedział na to, że bardzo lubi opowieści o duchach, a do opowieści o duchach szczególnie nadaje się zamierający język. Ja tak samo mogę powiedzieć, że dopóki moich dni, będę pracował w języku polskim i kontaktował się z duchami, z jakimi chcę i muszę się kontaktować, poprzez tę mowę właśnie, bo jest ona dla mnie medium odczuwania świata, główną formą artystyczną, jaka wyznacza moje miejsce, nawet już nie tylko zawodowe jako literata, ale moje miejsce wobec metafizyki. Chociaż łacina jest dla mnie, jak dla wielu pokoleń moich przodków, drugim językiem ojczystym, który mnie łączy z Europą, z Francją w szczególny sposób (bo cóż to jest francuski, jeśli nie łacina dzisiejsza?), i chociaż „Eneidę” stale czytam po łacinie, nigdy nie podróżuję bez Eneidy, to jednak ta epopeja staje się naprawdę moja dopiero wtedy, gdy obcuję z nią jednocześnie po łacinie i po polsku. Dlatego musiałem ją usłyszeć: w sobie i przekazać moim rodakom po polsku i gdy na przykład to niezapomniane westchnienie Eneasza w Italii czytam po łacinie:

Iam tandem Italiae fugientis prendimus oras, 
Hac Troiana tenus fuerit Fortuna secuta
— 

nie jest to moje naprawdę, dopóki nie usłyszę jednocześnie po polsku:

Uciekających wybrzeży Italii!
Oto dopadliśmy już. Tylko dotąd 
Mogła nas ścigać trojańska niedola.

Zresztą Eneida, poemat o cierpieniu i wytrwałości, mnie w szczególny sposób umacniała, gdy nad nią pracowałem, i jest też pokrzepieniem rozpoznanie, że widocznie inni podobnie odczuwają, skoro z różnych stron dostałem wyrazy solidarności, również od „Solidarności”. Widzę, że wielu moim rodakom język polski jest potrzebny. Będę, więc pracował, niezależnie od tego, co ma się stać i co inni myślą.

Muszę powiedzieć, że spośród ludzi pracujących w Polsce, wielu musiało się od wieków przyzwyczaić do tego, żeby nieraz siłą ducha górować nad niesprzyjającymi okolicznościami. Także w naszych czasach. Na przykład, gdy Polska szła ku latom pięćdziesiątym, kiedy gęstniał stalinizm, człowiek, który się temu przeciwstawiał, zadawał sobie pytanie, czy nie jest szaleńcem, że tak się samotnie opiera; jednak tradycyjne wychowanie, jakie się otrzymało właśnie z Polski, uniemożliwiało przyjęcie tez głoszonych przez teoretyków ideologii materialistycznej, którzy chcieli jednym pociągnięciem pióra anulować kilka tysięcy lat ludzkości. Czułem się jednak wówczas, ja osobiście i ci nieliczni moi koledzy, z którymi mogłem rozmawiać i którzy chcieli ze mną rozmawiać, jak czerwonoskóry podbity przez białych. Byłem głęboko przekonany, i teraz to sobie uświadamiam, że to, co nadeszło, zwycięży, że zapadła nad światem noc totalitarna, która będzie trwać może tysiąc lat, a pomimo to nie mogę jej uznać, muszę żyć wbrew niej, nad nią głębiej od niej.

Nauczyłem się wówczas cenić rzeczy proste i najważniejsze. Moją podstawową racją, dla której zostałem wtedy członkiem zespołu pisma katolickiego, było to, iż uważałem, że obrona rodziny polskiej prowadzona przez kardynała Wyszyńskiego była obroną zupełnie podstawowej substancji człowieczeństwa. Do dziś tę sprawę oceniam jako bezmiernie ważną. Tak jak ważna jest też w moim mniemaniu praca intelektualna. Na przykład ucieszyło mnie to, że tuż przed wyjazdem do Francji dostałem od jednego z nowych wydawnictw katolickich list z propozycją, abym przetłumaczył z łaciny modlitwy świętego Tomasza z Akwinu. Niezwykle cenię prozę świętego Tomasza, uważam ją za bliską prozie francuskiej Paula Valéry, zwłaszcza w jego „Cahiers” (dwa tomy ukazały się w Plejadzie), z ogromną, więc rozkoszą będę to robił. Dlatego o tym mówię, bo chcę powiedzieć, że dwie rzeczy wydają mi się ważne: z jednej strony najbardziej praktyczne sprawy moralne, z drugiej zaś wysoki region intelektu, prawdziwej nauki, prawdziwej sztuki. Cieszę się, gdy środowiska katolickie w Polsce te dwie rzeczy cenią. Natomiast cała sfera pośrednia, z jaką się też niestety dziś człowiek w tych środowiskach styka, sfera mitomańska i grafomańska jest, moim zdaniem, zupełnie niepotrzebna. Gorzej: widzę w niej przejawy przemiany religii w ideologię, a to jest chyba okropne pomieszanie dziedzin zupełnie różnych. Religia to jest sfera duchowej wolności, to jest to, o czym Ricciotti tak pięknie pisze w swojej Storia di Cristo: wzbicie się na skrzydłach ponad świat. Podczas gdy przemienianie religii w ideologię jest straszne, jest najgorszą herezją, bo jest to pozbawienie człowieka jedynego innego wymiaru.

Te zagadnienia dawno temu musiałem przemyśleć. My, którzyśmy się starali myśleć samodzielnie i przeciwstawiać się nawet nocy totalitarnej, która miała trwać tysiąc lat, swoje własne życie wewnętrzne przechować i, na ile to możliwe, przechować wartości dla społeczeństwa, musieliśmy dokonywać bardzo przemyślanego wyboru tej tradycji polskiej, na której chcieliśmy się oprzeć. Muszę powiedzieć, że gdy dzisiaj w intelektualnej prasie emigracyjnej czytam eseje o tradycji polskiej, one mnie się czasem wydają irytująco naiwne, bo to są rzeczy, które ja w ogniu będąc przemyślałem. Mówię tu o nastroju, który teraz się wzmaga, bicia się w piersi za całą tradycję polską. Przypomina mi się anegdota o filozofie Diogenesie, który kiedyś obserwował delegacje miast na igrzyska olimpijskie. Najpierw przechodzili Koryntyjczycy, którzy lubili się popisywać swoją wspaniałością i bogactwem, kapali od złota. Diogenes spojrzał z niesmakiem i powiedział: „Ostentacja”. Potem szli Spartanie, którzy chcieli pokazać, że są twardzi, zdyscyplinowani i zupełnie inni niż Koryntyjczycy, szli prawie w łachmanach. Diogenes także się skrzywił z niesmakiem i powiedział: „Inny rodzaj ostentacji”.

Proszę mi wierzyć, tromtadracji narodowej nienawidzę, uważam to za raka, który nas niszczy. Bardzo cenię na przykład gombrowiczowską psychoanalizę polskości. Dziennik Gombrowicza jest książką, którą stale mam przy sobie, jak większość myślących Polaków. To jednak, co dzisiaj często czytam o naszej ponoć radykalnej okropności, te pamflety o naszej przeszłości pisane, to jest, moim zdaniem, inny rodzaj kołtunerii, inny rodzaj tromtadracji. I właśnie chciałbym powiedzieć za Diogenesem: ostentacja, ostentacja. Sprawy przede wszystkim nie są tak proste, jeśli chodzi o naszą przeszłość i nasze cechy narodowe. Myślę, że nasza tragedia jest głębsza, niż się przeciętnie myśli, i wcześniej się ona zaczęła.

To nie to, że Polskę „przepili” magnaci w XVIII wieku. Myślę, że rzeczy najtragiczniejsze rozegrają się wcześniej, że nastąpiło jakieś pęknięcie przede wszystkim w XVII wieku. Polska była krajem o problematyce tragicznie niehomogenicznej. Nieraz wywołuję sobie przed oczyma wyobraźni czysto historiozoficzny obraz, teoretyczny: czy mógł rozmawiać książę Jeremi Wiśniowiecki z którymś z tych bardziej zachodnich polskich arystokratów, takich jak jeden z Morsztynów czy jak Stanisław Herakliusz Lubomirski, którego wysoko cenię i szczególnie w sercu chowam jako pisarza i myśliciela. Jak oni się mogli porozumieć intelektualnie? To było i jest trudne miejsce świata. Jak naiwne mi się wydają dzisiejsze oceny tej dawniejszej przeszłości, tak też wobec dwudziestolecia międzywojennego nie jestem ani za ówczesną lewicą, ani za ówczesnym konserwatyzmem. Po wszystkich nieszczęściach, po wszystkim, co się nad nami przetoczyło i co nas przeorało, staram się sięgać głębiej, tak samo jak się starałem już w latach pięćdziesiątych i potem sześćdziesiątych. Staram się sięgać do tej głębszej i poważniejszej tradycji polskiej, która jest może tradycją mniejszościową. Ale czy nie jest tak zawsze, iż najlepsza tradycja jest mniejszościową? Przecież we Francji Montaigne, Racine, Pascal to też nie jest całość narodu, lecz tylko to, co najlepsze w tym narodzie.

Staram się trzymać najlepszej tradycji polskiej, która jest głębiej od roszczeń, od schizofrenii narodowej. Tradycji, która spoczywa w głębszej warstwie polskiej kultury. Symboliczną postacią, nie tylko dla mnie, staje się w Polsce Jan Kochanowski. W roku 1984 Kazimierz Bosek, mój kolega, publicysta, redaktor działu prozy w piśmie „Literatura”, który jest wielbicielem Kochanowskiego i badaczem jego biografii, po długich staraniach przygotował uczczenie jego prochów w Zwoleniu, przeniesienie ich ze wspólnego grobu do krypty. Była to wielka uroczystość kościelna. Mnie koledzy powierzyli wygłoszenie przemówienia u krypty. Powiedziałem wtedy, że co odczytuję u Kochanowskiego, to przede wszystkim to, iż polskość polega na jasnowidzeniu – dyscyplinie intelektualnej – i na służbie. To jest moje podstawowe przekonanie, a także program działania, nawet niezależny od tego, co przyszłość dla nas chowa.

Zygmunt KUBIAK

Zygmunt Kubiak (1929-2004). Studiował filologię klasyczną na Uniwersytecie Warszawskim. Był związany z prasą katolicką, głównie z periodykami: „Dziś i jutro” i z „Tygodnikiem Powszechnym”. W latach 1951-1953 i 1956-1959 był jego redaktorem. Był autorem szkiców o literaturze staropolskiej, a przede wszystkim o tradycji klasycznej, zarówno chrześcijańskiej, jak i pogańskiej. Był autorem Literatura Greków i Rzymian (1999) i Dzieje Greków i Rzymian (2002). Jego Mitologię Greków i Rzymian (1997). Wśród jego najważniejszych publikacji  wymienia się: Półmrok ludzkiego świata (1963), Wędrówki po stuleciach (1969), Przestrzeń dzieł wiecznych. Eseje o tradycji kultury śródziemnomorskiej (1993) i Brewiarz Europejczyka (1998). Tłumaczył między innymi Eneidę Wergiliusza, Wyznania św. Augustyna i wiersze  Kawafisa. Przed śmiercią pracował nad przekładem Nowego Testamentu. Zmarł w Warszawie.  

„Nasza Rodzina”, nr 1 (532) 1989, s. 18-21.