Dwa dni w Wiecznym Mieście

Polscy pielgrzymi na papieskiej audiencji (Rzym, 1975) © G. Felici

Zawsze dziwiłem się przybyszom z Polski, że ze wszystkich sił dążyli do tego, żeby, będąc na Zachodzie, odwiedzić „po drodze” Wieczne Miasto. Nie wiem dlaczego, ale Rzym nie był dla mnie tym, za czym się tęskni i marzy bez końca. Chciałem tam być, ale tylko z okazji Roku świętego, roku pojednania z Bogiem i ludźmi. Wydawało mi się i myślałem o tym od kilku miesięcy, ze moje spotkanie z Rzymem powinno nastąpić w dniu beatyfikacji Marii Teresy Ledóchowskiej. Uroczystość ta przypadała w Niedzielę Misyjną 19 października 1975 roku.

Załatwianie przedwyjazdowych formalności kosztowało chyba więcej biegania i wysiłku niż sama pielgrzymka, która miała dla mnie trwać zaledwie trzy dni. Wreszcie, dnia 17 października wsiadłem do pociągu, by następnego dnia w południe znaleźć się w Rzymie. Na dworcu w Paryżu spotkałem pięć polskich zakonnic, które przed wyjazdem do Kamerunu chciały też Rzym zobaczyć, zyskać odpust Roku Jubileuszowego i spotkać się ze swoim ordynariuszem, który w tym czasie przebywał w Wiecznym Mieście. Prawie do północy trwały rozmowy na tematy misyjne. W końcu zmęczenie ostatnich dni zrobiło swoje i zapadłem w głęboką drzemkę, przerywaną granicznymi kontrolami. Co pewien czas poruszano moje pakunki interesując się ich zawartością. Przez sen niechętnie odpowiadałem: ,,książki”. Dawano mi spokój. Gdy się obudziłem następnym razem, było już rano.

W pięknej pogodzie i w słońcu dojeżdżaliśmy do Wiecznego Miasta. Wiedziałem z góry, że w tak krótkim czasie nie potrafię zobaczyć wszystkich wielkich pomników dawnej świetności tego miasta. Wiedziałem, że nie uda mi się przebiec ulic Rzymu i odkryć wszystkich znaków triumfu i wysiłku Kościoła.

Na dworcu przywitał mnie zgiełk i tłok — prawdziwy folklor rzymski. Życzliwi Polacy, których wszędzie można spotkać (tym razem nieprzypadkowo) odwieźli mnie do „Casa Pallotti”, częstując przedtem mocną włoską kawą i jakimiś specjalnościami, których nazwy uciekły mi z pamięci w chwili spożycia.

Znalazłem się w starej dzielnicy miasta, z którą był tak zżyty święty Wincenty Pallotti. Przeszło wiek temu przebiegał on te małe, wąskie uliczki, modlił się w zakamarkach licznych małych i wielkich kościołów! Uporczywie wsłuchiwał się wszędzie w tchnienie Ducha Świętego przemawiającego w porywającym wichrze wzburzonego ludu i w cichości opustoszałych świątyń.

Tu się tworzyło dzieło Apostolstwa Katolickiego. Klęknąłem przed kryształową trumną tego wielkiego człowieka, aby powierzyć mu swoje sprawy i tych, którzy o to prosili. Polecenia i listy… i naprzód. Dochodząc do kolumnady Berniniego natknąłem się na grupę Murzynów z Rwandy. Zaczepiłem jednego z nich. Spytałem, czy słyszał coś o polskich misjonarzach — moich kolegach, którzy od kilku lat pracują w jego kraju. Nie słyszał, znał tylko arcybiskupa Perrodin i uśmiechnął się życzliwie.

Przed bazyliką Świętego Piotra krzątano się przy wykańczaniu ołtarza, przy którym następnego dnia Ojciec święty będzie odprawiał Mszę świętą i ogłosi czterech nowych błogosławionych, wśród których znajdzie się Polka — Maria Teresa Ledóchowska.

Następnego dnia rano, przed odprawieniem Mszy świętej wstąpiłem na chwilę do pokoju, gdzie mieszkał święty Wincenty Pallotti. Uważnie oglądałem sprzęty, obrazy — znane mi dobrze z licznych fotografii. Zaraz po Mszy świętej w kościele San Salvatore in Onda udałem się na plac Świętego Piotra, by wziął udział w uroczystościach beatyfikacyjnych. Siostra Irena — Polka, która chętnie poświęciła się, by przez cały dzień towarzyszyć, starała się po drodze pokazać wszystko, co tylko było możliwe. Choć na chwilę, ale możliwie najbliżej. Na frontonie bazyliki zwisały trzy sztandary z podobiznami nowych błogosławionych. Były zasłonięte. Odsłonią się one w chwili uroczystej proklamacji. Dochodziła godzina 9.30. Deszcz, który trochę niepokoił z rana, ustał zupełnie.

W drzwiach bazyliki ukazał się orszak poprzedzający Ojca Świętego. Wreszcie pojawiła się niewielka biała sylwetka Papieża — znajoma, a jednak nieznana. Rozbrzmiewały pierwsze słowa Mszy świętej. Dolatywał do moich uszu głos, słyszany niejednokrotnie w telewizji. Przez chwilę obserwowałem starcze już gesty i ociężały chód Papieża. Przed pierwszą modlitwą mszalną Ojciec Święty wypowiedział oficjalne stwierdzenie, że Karol Józef Eugeniusz de Mazenod, Arnold Janssen, Józef Freinademt, Maria Teresa Ledóchowska wchodzą w poczet błogosławionych Kościoła katolickiego. Za chwilę Kościół przez usta Papieża zwrócił się do nowych błogosławionych prosząc ich o pośrednictwo przed Bogiem.

Po Ewangelii Paweł VI przemówił. Daremnie oczekiwałem jakiegoś słowa po polsku. Wielu chyba na to czekało. Mówiąc o Marii Teresie Ledóchowskiej Ojciec święty użył języka niemieckiego. Dopiero w modlitwie powszechnej padło jedno wezwanie po polsku, odczytane przez Polaka ubranego w góralski strój. Nie doczekaliśmy się „pochwalonego”, tak często używanego przez Pawła VI. Msza święta dobiegała końca.

Po południowym błogosławieństwie urbi et orbi jeszcze raz wcisnąłem się w tłum. Chciałem przejść przez bramę Roku Świętego. Znalazłem się przy grobie Pierwszego Papieża. Trudno tu o spokojne miejsce. Ludzie przewijali się tam i z powrotem, rozglądali się, podziwiali.

Ucieszyłem się ogromnie, gdy poproszono mnie o spowiedź. Byłem po prostu wdzięczny Kościołowi, że przeze mnie też przepłynął wielki prąd pojednania z Bogiem i ludźmi.

Witold URBANOWICZ

Ks. Witold Urbanowicz. Pallotyn i malarz. Urodził się 14 maja 1945 roku w Zarzeczu na Suwalszczyżnie. W 1962 roku wstąpił do nowicjatu Księży Pallotynów w Otwocku. W latach 1965–1967 odbywał służbę w jednostkach specjalnych LWP. W 1972 roku przyjął święcenia kapłańskie w Ołtarzewie pod Warszawą. W tym samym roku wyjechał do Francji. Jego zainteresowania to: teatr, fotografia, film i astronomia. Maluje i rzeźbi od czasów seminaryjnych. Był odpowiedzialny za działalność edytorską pallotyńskiego Editions du Dialogue w Paryżu – graficzne opracowywanie książek oraz miesięcznika „Nasza Rodzina”.  

„Nasza Rodzina”, nr 1 (376) 1976, s. 12–13.