Ksiądz Józef Sadzik

Józef Sadzik (Murzasichle, 1975) © Recogito

Ksiądz Józef Sadzik SAC urodził się dnia 18 lutego 1933 ro­ku w Sułkowicach (archidiecezja krakowska). Gimnazjum roz­począł w Strzelcach Opolskich (1945) i kontynuował w Collegium Marianum w Wadowicach na Kopcu. W 1950 roku złożył maturę prywatną w Collegium Marianum i rozpoczął studia fi­lozoficzne na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Jagielloń­skiego, ale po paru miesiącach zrezygnował z ich kontynuowa­nia i wstąpił do nowicjatu pallotynów w Ząbkowicach Śląskich (1950-1952). Pierwszą profesję złożył na Kopcu 26 sierpnia 1952 roku. Studia filozoficzno-teologiczne odbył w Ołtarzewie w latach 1952-1957. Święcenia kapłańskie otrzymał 22 czerw­ca 1957 roku w Ołtarzewie z rąk kard. Stefana Wyszyńskiego, Prymasa Polski. W tymże roku zdał maturę państwową w War­szawie (liceum dla pracujących). 1957-1962 studia filozoficzne na Uniwersytecie we Fryburgu szwajcarskim i w Monachium. W 1962 uzyskał doktorat we Fryburgu na podstawie pracy: Esthetiąue de Martin Heidegger (praca ta, nieco zmieniona, ukazała się jako książka po francusku i hiszpańsku). W 1962 roku zo­staje przeniesiony do Francji na „roczny pobyt” przez ówczesnego prowincjała ks. Eugeniusza Werona. Faktycznie roczna pomoc, z powodu braku księży w Regii, przechodzi w stałe za­mieszkanie w Osny i Paryżu, gdzie prowadzi wydawnictwo SEI – Societe d’Editions Internationales). W 1966 roku zakłada wydaw­nictwo Editions du Dialogue, którego został dyrektorem. W 1973 roku zakłada ośrodek odczytowo-dyskusyjny Centre du Dialogue. W 1975 roku zostaje rektorem domu paryskiego. Wszystkie te funkcje pełnił do dnia swojej nagłej śmierci, która nastąpiła 26 sierpnia 1980 w Osny pod Paryżem.

Msza święta pogrzebowa przy licznym udziale przyjaciół i znajomych została odprawiona 2 września 1980 roku w kościele polskim w Paryżu. Ciało zmarłego spoczęło na cmentarzu parafialnym w Sułkowicach.

* * *

Wyszedł z domu 26 sierpnia […] około godziny dziesią­tej. Wieczorem przywieźliśmy z Osny jasnoniebieską mary­narkę, zegarek i teczkę. Były w niej właściwie tylko wiersze zebrane Miłosza: przekład Księgi Hioba zostawił po drodze w drukarni. Zmarł na kolejny zawał serca po kwadransie pogadanki, jaką wygłaszał w nowicjacie pallotyńskim, po za­daniu pytania jednemu z kandydatów, co go skłoniło do wy­brania zgromadzenia. Czy dosłuchał odpowiedzi do końca?

Przeszedł sam do pokoju Tadeusza – przerwałem pisanie i poszedłem sprawdzić: jego ostatnia droga wynosiła sześć lub osiem kroków. Położył się. Wstał. Usiadł na krześle. Po­patrzył na ten sam widok, jaki mam za oknem: przed ścianą drzew ścięty w połowie pnia platan.

Nie pozwolił zawołać lekarza. Gdy zanikło tętno, Marek zaczął robić masaż serca, na podłodze. Wezwano karetkę re­animacyjną. W normalnych warunkach leczył się, chodził do doktorów, ale kiedy bywało z nim niedobrze, nie pozwalał ich wołać. Myślał, że nie jest tak źle, czy może nie chciał unikać śmierci? W testamencie trzykrotnie napisał o „od­daniu życia” – może to było dosłowniejsze, niż zwyczajnie chciałoby się sądzić?

„Życie swoje oddaję za Kościół – za tych, którym Bóg da­je moc bezkompromisowego działania na rzecz czystości i piękna Oblubienicy. Ale i za wszystkich zabłąkanych i zagubionych, ponieważ sam doświadczałem zagubienia.”

„Miałem licznych przyjaciół niewierzących, od których nierzadko uczyłem się godności i uczciwości. Za nich rów­nież oddaję życie, wiedząc, że w domu Ojca jest mieszkań wiele.”

„Życie swoje oddaję za Stowarzyszenie, przede wszy­stkim za polską Prowincję i Regię francuską. Niech Bracia wybaczą mi wyrządzone im krzywdy. Jedno wiem: Stowa­rzyszenie będzie się budowało przez święte życie swoich członków.

Moją śmierć składam w śmierci Chrystusa w nadziei Jego zmartwychwstania.”

Przywiezioną marynarkę powiesiliśmy na oparciu krze­sła za biurkiem. Myślę, że on odniósłby ją do sypialni. Szept wszystkich zegarów. Idealny porządek na biurku, w papie­rach. Jak zawsze. Ład był istotnym elementem jego stylu. Zawsze starannie ubrany, elegancki. Tylko ostatnio, po wa­kacjach, chodził w jakiejś jasnej koszuli czy bluzie, wypu­szczonej na spodnie. „Cóż ty teraz tak chodzisz – pytałem się – jak jakiś Tołstoj”. „A to, wiesz – odpowiedział – mniej widać, że się przytyło”.

Zrównoważony, uporządkowany. Pedant. Może nawet perfekcjonista? Nie znosił żadnej tandety: religijnej, inte­lektualnej czy artystycznej. Nie tylko jako wydawca, także gdy urządzał wnętrza domu i Ośrodka Dialogu. W grę wchodzili zawsze tylko bardzo dobrzy pisarze i bardzo wy­bitni artyści. W ostatnią sobotę zastałem go przy fotografo­waniu witraży Lebensteina w Centre du Dialogue. […]

Wymaganie poziomu zaczynał od siebie: powściągliwy, oszczędny w słowach, zawsze był starannie przygotowany: do każdej rozmowy, każdej konferencji, homilii, nauki rekolekcyjnej, odczytu, zagajenia. Wszystko było napisane starannym, drobnym pismem, pozbawionym ozdób, łatwym do odczytania.

Nie można powiedzieć tego o nim samym. Niełatwo go było poznać i pewno niewielu ludzi znało go naprawdę. Wszyscy spotykali się z jego grzecznością, uprzejmością, dobrym wychowaniem. Był bardzo delikatny wobec ludzi i szanował przedmioty.

Wyposażony w znakomity „zmysł architektoniczny” (podchwycił to określenie Miłosza, pisząc wstęp do jego Ziemi Urlo) i w poczucie formy, wierząc w wartość stylu, nadał swemu życiu cechy uporządkowanej struktury.

„Dla obcych ludzi mam twarz jednakową, ciszę błęki­tu…” Lubił zresztą ten kolor i w jasnobłękitnym garnitu­rze wybrał się w ostatnią podróż. Twarz, tak, twarz zaczynała go zdradzać, opuszczenie kącika ust, wyraz oczu. Spod rysów urodziwego bruneta („Ty jesteś pallotyński Zapasiewicz” – mówiłem mu czasem po dłuższym niewidzeniu) za­czynała wyglądać twarz tragiczna, nawiedzona cierpieniem.

Znaliśmy sie dwadzieścia lat („wiesz, mówił, w tym ro­ku powinniśmy sobie urządzić jakiś jubileusz czy co”). Złapałem się na tym, że jak Barbara Bogumiła w Nocach i dniach chciałem odruchowo zapytać go, w jakiej małej kawiarence poznaliśmy się w grudniu 1960 roku. We Fryburgu nad jezdniami paliły się duże elektryczne gwiazdy – na uroczystość patrona miasta, św. Mikołaja i już na Boże Narodzenie. Studiowaliśmy razem, zaprzyjaźniliśmy się, wi­dywali często, w Polsce czy tutaj. Po śmierci, równie przed­wczesnej i nagłej, w tym samym Osny, księdza Krzyszczuka. jeden z fryburskich kolegów osiedlił się w Kanadzie, drugi został niedawno kardynałem, a my – powtarzaliśmy sobie z Józkiem – zostaliśmy w Centrum. Ale gdyby nie pewna majowa noc tego roku, nie poznalibyśmy się naprawdę. Był wtedy chory, jak bardzo, wiem o tym teraz, bo nie chciał, żeby zawiadomić jego lakarza. Nieporozumienie między nami polegało na tym, że uważaliśmy się nawzajem za szczęściarzy. Gdy on w 1962 roku jechał do Francji, do najpiękniejszego miasta świata, a ja wracałem do kraju, myślałem sobie: „Ty pójdziesz górą, a ja doliną”. Rozśmieszyło mnie, gdy on po latach powiedział: „Ty zaszedłeś da­lej”. W gruncie rzeczy w ostatnim czasie zbliżyliśmy się do siebie najbardziej. Nie było w tym naszej zasługi. Zbliżył nas ktoś, kto jego bardzo, a mnie trochę lubił.

Poczuliśmy się tej nocy, chacun dans sa nuit, zbratani w ludzkiej biedzie, w cierpieniu, którego istnienia nie podejrzewają ludzie niewierzący w Boga. Zresztą nawet wierzący… Moja nauczycielka ze szkoły powszechnej po­wiedziała mi niedawno, gdy ją prosiłem o modlitwę w in­tencji pewnego biednego księdza: „Ależ on nie może być nieszczęśliwy, nie ma nieszczęśliwych księży, wszyscy prze­cież tak blisko są Pana Jezusa” – powtarzała bezradnie pa­trząc na mnie wielkimi niebieskimi oczami.

Zrozumiałem wtedy, jak bardzo osobisty, wręcz autobio­graficzny jest wstęp do Księgi Hioba, jaki napisał i dał mi do czytania: „Stale krążę wokół jednego zdania w Piśmie. List do Hebrajczyków mówi: «Nauczył się posłuszeństwa przez to, co wycierpiał». Ależ ten jego Hiob, który udźwi­gnął swoją „sumę nieszczęścia”, to autoportret – poraziła mnie ta myśl, gdy przeczytałem w testamencie zdanie: „Nie jest ważne, ile kto zdziała – zależy to wyłącznie od niezasłu­żonych talentów. Liczy się cierpienie złączone z krzyżem Jezusa, liczy się uczciwość i dobroć”. Napisał to 26 września 1977 roku, a we Wstępie do Księgi Hioba, która w pobliskiej drukarni czekała na druk, znalazło się wyznanie: „Pragnę zachować dystans, une pudeur. Dręczy mnie jed­nak następujące pytanie: czy istnieje jakiś możliwie «obiektywny» wyznacznik określający «wartość» człowieka? wszystko zostało nam dane – na plus i na minus. Najlepsza wola nie wykrzesze z przeciętności żadnego kształtu god­nego podziwu. Ludzie wydają sądy o bliźnich wedle ich ta­lentu, wyjątkowej inteligencji, siły woli. Bo jakże mają są­dzić, jak nie po owocach? Wzniosły poemat, urzekająca symfonia, trzydzieści stronic młodego geniusza, które to stronice zrelatywizowały dotychczasowe pojęcie o wszechświecie. I jakiż fałsz! «Genialny pisarz» byłby zwy­kłym śmiertelnikiem, gdyby nie talent, który mu został dar­mo dany (gratia gratis data). Otóż podejrzewam, że istnieją inne owoce… Godne trwanie przy własnej ograniczoności i suma przeżytego nieszczęścia. […] Może więc istnieje in­ny wyznacznik, którego nikt nie dostrzega, który sprawia, że anonimowo przechodzimy przez życie, a który jest taje­mnicą prawdziwej wielkości człowieka”.

Kiedyś, gdy pytano go, czym chciałby być, gdyby miał zacząć życie na nowo, odpowiedział, że pisarzem, ale nie jakimś drugorzędnym. Któż z piszących nie zna udręki poszukiwania formy na miarę tego, co się w nas dzieje. A „suma przeżytego nieszczęścia” jest jak ognista lawa w podziemnych cieśninach szukająca drogi do krate­ru. Nie móc powiedzieć, albo raczej: milczeć z obawy, że to, co powiem, będzie zdradą, bo nie sprosta przeżywanej w udręce największej, najświętszej prawdzie mojego życia, mojej jedy­nej biednej własności… Przez typ wrażliwości, inteligencję, zmysł formy i torturę doskonałości był z rasy wielkich artystów, z którymi się przyjaźnił, szukając socios doloris. Czy widząc ich cierpie­nia znajdował jakąś pociechę? Czy przeciwnie? Mówił o nich zawsze z miłością i podziwem, bez cienia żalu. Nie był to jakiś wyrachowany „mecenat kościelny” (ale było pewnie – dawanie i przyjmowanie świadectwa), to było jego środowisko, jego rodzina. Miłosz, Lebenstein, nieżyjąca Szapocznikow. Na biurku stała fotografia Zygmunta Hertza i Józefa Czapskiego. Na jej odwrocie było zdjęcie widoku z okien rodzinnego domu w Sułkowicach: jedno nagie drzewo, śnieg, w głębi suche krzaki. Pamiętam takie krajo­brazy z wojennych zim w Małopolsce, rysowane surowo, miękko rozpylone i ostre. Na fotografii z jego biurka pej­zaż jest właśnie taki sam: łagodny i bezlitosny.

Pisząc Wstęp do Hioba podkreślił i osobno zacytował słowa Księgi: „nie mówiliście o mnie prawdy”. Chciałbym przekazać to, co wydaje mi się prawdą jego życia: że wiele cierpiał. Co roku, pisał w swoim kalendarzu, pod datą 27 sierpnia, wielkimi literami: DZIEŃ MĘKI. Co to była za rocznica? Nie zdradzał tego nikomu. Rocznica taka pamięt­na, że bał się o niej zapomnieć? Której nie chciał sobie da­rować? Taki kalendarz na rok 1980 miał ze sobą w Osny. Umarł w wigilię tej tajemniczej rocznicy.

Przypisywanie cierpieniu tak wielkiej i heroicznej roli w życiu musiało mieć swój wpływ na przeżywanie religii. W świetle Wstępu do Hioba widać, że wiara jest przede wszystkim wiernością w cierpieniu, wiernością Bogu, który dopuszcza cierpienie ludzi dobrych i sprawiedliwych, istot niewinnych, dzieci, zwierząt. Wiara i wierność. Wybierając się w ostatnią podróż do Osny poprosił Danutę, żeby mu sprawdziła, gdzie w Biblii powiedziano: „Wytrwał, jakby na oczy widział Niewidzialnego”. Ujrzał Go wcześniej, zanim otrzymał odpowiedź, że jest to w Liście do Hebrajczyków 11,27.

Krążył w ostatnich chwilach wokół tych myśli. Z tomu Miłosza wypisał – może w pociągu – fragment Pieśni oby­watela: „A przecież byłem już nieraz tak blisko, / Sięgałem w serce metalu, w ducha ziemi i ognia i wody, /I niewi­dome odsłaniało twarz, / Jak odsłania się noc spokojna w strumieniu odbita”.

„Wierzyłem wiarą bi­blizną” – napisał w swoim testamencie. Jego wiara była rzeczywiście ukształtowana przez Bi­blię i teologię związaną z Soborem Watykań­skim II, zwłaszcza francuską. Jako wydawca śledził wszystkie nowe wydawnictwa, uważnie, krytycznie. Swoją rolę, jako współzałożyciel i dyrektor Editions du Dialogue, pojmował jako transfuzję świeżej krwi, nowych, ożywczych dla katolicyzmu  polskiego inspiracji. Był pod urokiem nowej, odważnej teologii zacho­dniej. Nigdy nie był bezkrytyczny, ale z czasem patrzył na nią coraz czujniej: w przedmowie do Psalmów w przekła­dzie Miłosza napisał: „Plagą naszego czasu są mędrkowie, którym udało się uchwycić mechanizm bełkotu”, modnego bełkotu, także w dziedzinie teologii, filozofii i duchowości. Jako wydawca osłuchiwał i opukiwał książki, które chciał włączyć do krwiobiegu polskiej myśli i polskiej pobożności, wbudować w model, który niewątpliwie świadomie projek­tował. Niczego nie brał z góry za dobrą monetę, słuchał jak dźwięczy, każdą sprawdzał zębami. Zmysł doskonałości ka­zał mu szukać tylko najlepszych nazwisk. Wśród 150 wyda­nych za jego dyrekcji książek wyróżnia się licząca dziś po­nad 40 pozycji seria „Znaki Czasu”. Było to jego oczko w głowie, jego parnas, do którego wejścia strzegł pilnie. Pierwszym z Polaków, który tam się po pewnym czasie po­jawił, był ksiądz Kominek, pewnie nie tylko dlatego, że był arcybiskupem.

W Centre du Dialogue, gdzie odbyło się przeważnie pod jego przewodnictwem około 40 zebrań z odczytami, prele­gentami byli z reguły Polacy, ale tu także wymagana była przynależność do wyższej hierarchii intelektualnej, arty­stycznej lub przynajmniej – kościelnej. Gdyby ktoś chciał w tym widzieć przejaw jakiegoś wy­sublimowanego snobizmu czy salonowości, odpowiem od razu: wynikało to przede wszystkim ze wspomnianego już „pragnienia doskonałości”, z szacunku dla kompetencji, uznania dla wartości sprawdzonych, z rzetelności. Sam był jej przykładem, precyzyjny, dokładny. Ile lat pracy włożył w przygotowanie polskiego mszału, katechizmu, ile godzin, tygodni przesiedział choćby z Czesławem Miłoszem przy ostatecznym przygotowaniu do druku jego świetnych prze­kładów. A zdrowia było coraz mniej i sił. I pewnie fakt, że coraz trudniej przychodziło mu sprostać owemu ideałowi doskonałości, był dla niego źródłem dodatkowej udręki.

– Widać, że się starzejesz, powiedziałby mi tutaj, jak rok temu w czasie rekolekcji – rozrzewniasz się, rozczulasz…

26 sierpnia, […] wychodząc już na pociąg, zatelefono­wał jeszcze:

–  Był Offredo z Antenne 2, w ich dzienniku o 12.45 gościem invite będzie Polska. Chciał żebym tam był z Krzysztofem Pomianem, ale przecież jadę do Osny.

Żyliśmy wydarzeniami w Polsce. Zawsze zresztą to, co się działo w kraju, obchodziło go najżywiej. Zawsze trzeba mu było „odpowiadać na wieści z Warszawy”. Dom na Surcouf, którego atmosferę tworzył, był pełen ludzi z kraju: pi­sarzy, uczonych, artystów, dziennikarzy, działaczy. „Chciał­bym spocząć w Polsce… przepraszam za kłopot, jeśli umrę poza Polską”. […]

Nigdy nie opuścił najbardziej wewnętrznego obszaru oj­czyzny, jakim jest język. Pilnował go, strzegł, sprawdzał kamertonem każdy dźwięk słowa w przekładach i w tym, co sam – z jaką uwagą i dbałością o piękno – pisał.

Chciał spocząć na Kopcu w Wadowicach, gdzie [.;.] zło­żył pierwszą profesję pallotyńską. Ze Stowarzyszeniem związany głębiej, niż to się mogło wydać powierzchownym obserwatorom. Często popełnia się ten błąd w patrzeniu na duchownych, gdy ich „zwrócenie się ku światu” bierze się za eskapizm lub co najmniej za wyraz ich złego samopo­czucia w Kościele czy w zakonie. Najpiękniejsze słowa w jego testamencie są o Kościele i Stowarzyszeniu, do którego tak głęboko należał.

Wiedział, ile mu zawdzięczał, ile dawała mu obecność i współpraca braci. Nie był sam. Dzięki nim mógł żyć i praco­wać. „Nie zapominałem nigdy, że w Stowarzyszeniu otrzyma­łem dar kapłaństwa i, że słabości moich Współbraci są również moimi słabościami? Często wracałem do myśli, że moja grze­szność jest przyczyną upadków moich Braci, dlatego traktowa­łem siebie za niegodnego członka pallotyńskiej rodziny”. […]

Zmieniono testament. Ludzie w Sułkowicach zaczęli zbierać podpisy, żeby go tam, wśród swoich, przy rodzicach, pochowano. Ponieważ teraz ludzi w Polsce nareszcie trze­ba słuchać, spełnione zostanie ich życzenie. Zmarły byłby tym pewnie zaskoczony i wzruszony, że tyle dla nich zna­czył, choć żył i pracował tak daleko przez ponad dwa­dzieścia lat.

Przyjeżdżając tutaj, nie myślałem, że się tak zamienimy rolami, że to mnie przyjdzie go żegnać, że on wcześniej od­leci do Ojczyzny. Że on, zawsze dyskretny i cywilny, prze­kroczył granicę z dłońmi związanymi różańcem otrzyma­nym od Jana Pawła II i tak uroczyście: w pallotyńskiej su­tannie, jak wiadomo wzorowanej na sutannie samego pa­pieża, w albie, porządnie przez Floriana przepasany cingulum (ci z zakładu pogrzebowego nie wiedzieli, co idzie po kolei: księża jak wiadomo – prawie że nie umierają), w filoletowym ornacie, ze stułą po dawnemu skrzyżowaną na piersiach. Nie było tylko manipularza: manipulum fletus et doloris, symbolu trudu i boleści. Ale po co symbole, skoro tyle tego było naprawdę w czyimś życiu.

Janusz St. PASIERB

Janusz St. Pasierb urodził się 29 stycznia 1929 roku w Lubawie na Pomorzu. Ukończył Liceum w Tczewie, potem Seminarium Duchowne w Pelplinie, gdzie w 1952 roku otrzymał święcenia. Był wikarym w Grudziądzu i w Redzie koło Gdyni, potem studiował historię sztuki w Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, gdzie w 1957 roku uzyskał doktorat. Następnie studiował w Instytucie Archeologii Chrześcijańskiej w Rzymie i na Uniwersytecie we Fryburgu szwajcarskim. W 1963 roku został doktorem archeologii. W 1964 zaczął wykładać w ATK i w Seminarium Duchownym w Pelplinie. W 1964 habilitował się w Uniwersytecie Warszawskim, w 1965 został docentem, w 1972 profesorem. Był kierownikiem katedry historii sztuki ATK i sekretarzem Komisji Episkopatu d/s Sztuki Kościelnej oraz członkiem Komitetu Nauk o Sztuce w Polskiej Akademii Nauk. Był autorem wielu książek. Wydał tomiki poetyckie: Kategoria przestrzeni (Warszawa 1978; Pelplin 2007), Things ultimate and other poems. Rzeczy ostatnie i inne wiersze (Londyn 1980; Pelplin 2001), Zdejmowanie pieczęci (Warszawa 1982; Pelplin 2006), Wiersze religijne (Poznań 1983), Czarna skrzynka (Warszawa 1985; Pelplin 2006), Koziorożec (Warszawa 1988; Pelplin 2007), Wiersze wybrane (Warszawa 1988), Wnętrze dłoni (Łódź 1988), Doświadczanie ziemi (Kraków 1989), Morze, obłok i kamień (Kraków 1992; Pelplin 2001), Ten i tamten brzeg (Warszawa 1993; Pelplin 2001), Puste Łąki (Warszawa 1994; Pelplin 2001). Po jego śmierci ukazały się tomy: Po walce z aniołem (Warszawa 1996), Butelka lejdejska (Warszawa 1995; Pelplin 2003), Poezje wybrane (Warszawa 1998), Wierzę (Pelplin 1998), Liturgia serca (Warszawa 2002), Haiku żarnowieckie (Pelplin 2003). Był autorem esejów: Czas otwarty (Poznań 1972, 1974; Pelplin 1992), Miasto na górze (Kraków 1973, Pelplin 2000), Szkice o kulturze (Pelplin 1982), Światło i sól (Paryż 1982), Pionowy wymiar kultury (Kraków 1983), Gałęzie i liście (Poznań 1985; Pelplin 1993, 2002), Skrzyżowanie dróg (Poznań 1989; Pelplin 1994, 2002), Obrót rzeczy (Poznań 1993; Pelplin 2002), W perspektywie kultury (Wrocław 1994), Katedra symbol Europy. La cathedrale Europe (Pelplin 2003), Katedra symbol Europy. Die Kathedrale als Symbol Europas (Pelplin 2004). Opublikował też książki o sztuce: Ochrona zabytków sztuki kościelnej (Warszawa 1968, 1995, 2001; Poznań 1971), Człowiek i jego świat w sztuce religijnej renesansu (Warszawa 1969; Pelplin 1999), Malarz gdański Herman Han (Warszawa 1974), Pelplin (Wrocław 1978, współaut. J. Ciemnołoński), Skarby Jasnej Góry (Warszawa 1981, 1985, 1987 1989, 1991, 1997), Katedra w Pelplinie (Gdynia 1973; Pelplin 1982, 1993, 2005), Pelplin i jego zabytki (Warszawa, Pelplin 1993), Polonica artystyczne w zbiorach watykańskich (Warszawa 1999, 2002, współautor ks.Michał Janocha), O Albercie Schweitzerze – człowieku i myślicielu (Pelplin 1950), Od kaznodziejstwa do homilii (Pelplin 1984), Zgubiona drachma. Dialogi z pisarzami (Warszawa 2006). Jako poeta debiutował w 1971  roku na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Jego wiersze tłumaczono na angielski, niemiecki, francuski, włoski, hiszpański i rosyjski. Przez wiele lat współpracował z Centre du Dialogue i Editions du Dialogue, bywał częstym gościem pallotyńskiego domu w Paryżu i publikował w paryskiej „Naszej Rodzinie” swoje publikował „Kartki z notatnika”. Zmarł w Warszawie 15 grudnia 1993  roku, pochowany został na cmentarzu parafialnym w Pelplinie.

Nasza Rodzina”, nr 10 (433), październik 1980, str. 13-17.