Ulotność

Bez tytułu (Venlo, 2015) ©.Marek Wittbrot

W XX, XXI wieku w związku z technicznymi wynalazkami i rozwojem audiowizualnych środków przekazu, lansując tzw. wolność i kreatywność, łamiąc wszelkie reguły czy kanony w sztuce, coraz częściej pojawiają się twórcy „nowych” form, najchętniej określanych jako performance. U podstaw powstania tych dzieł i na ich potrzeby tworzy się absurdalne teorie, będące przypadkowym konglomeratem wiedzy z zakresu filozofii, psychologii, socjologii, próbując w ten sposób stworzyć nową drogę, której celem jest poznanie człowieka, jego wnętrza, bytowania we współczesnej rzeczywistości i nadać jej cechy artyzmu. Zasadą tego typu przedstawień jest sprzeciw wobec wszelkich konwencji, negowanie tradycji, przyjętych norm moralnych i społecznych, szokowanie i poruszanie odbiorcy, często przez fizyczne traumatyzowanie ciała czy seksualności. Jednocześnie odbiorcy, osoby, do których kierowana jest ta forma przekazu, określanego mianem artystycznego, często zupełnie przypadkowo i nieświadomie stają się ich uczestnikami, urastając do rangi twórców współczesnej sztuki. To poczucie uczestniczenia w swoistym misterium zyskuje coraz większy poklask i uznanie, nie skłania bowiem do większego wysiłku intelektualnego. Pozwala na niemal zupełną ignorancję, zarówno dorobku kultury jak i wiedzy, a jednocześnie stwarza iluzję współuczestniczenia w tworzeniu nowej „wartości”, pretendującej do miana dzieła sztuki. Jakie funkcje spełnia, jakie wartości wnosi ta forma sztuki? W jakim aspekcie życia i na ile one są prawdziwe i trwałe?

Wszystko to jest nie tyle formą sztuki, co formą eksperymentu społeczno-psychologicznego, wynikiem odhumanizowania rzeczywistości. Niepokojące jest to, że zajmuje, a właściwie zawłaszcza coraz większe połacie, tak ludzkiej świadomości, jak i galerii, muzeów, centrów kultury, przestrzeni publicznej, w której dzieło, mające być wartością, staje się jedynie narzędziem marketingowym do komercyjnej akcji. Najważniejsze stało się obecnie uzyskanie popularności (co łączy się pośrednio z chęcią dominowania, posiadania władzy, a przede wszystkim dowartościowania i zaistnienia w przestrzeni społecznej) bez względu na środki i konsekwencje. Twórcy tej nowej formy wyrazu artystycznego często w swoich działaniach odwołują się do filozofii sofistycznej. Jednak, w odróżnieniu od sofistów, ich działania, w tym ich lekceważąca postawa wobec wiedzy czy sztuki opartej na kanonie racjonalności, sprawia, że często sami nie są w stanie spójnie określić tego, co tworzą, a tym samym „celowości” swojego dzieła. Chętnie dorabiają teorie, dotyczące na przykład świadomości czy podświadomości, swojej lub zaanektowanych do uczestnictwa w akcji widzów, chcąc w ten sposób wypełnić pojawiające się nisze (skoro można zwiększyć sprzedaż coca-coli, wykorzystując reklamę podprogową, to dlaczego nie zaistnieć dzięki niej?). Dlatego też częściej ich dzieła i oni sami są przedmiotem dyskusji i badań socjologów i psychiatrów, a nie krytyków sztuki. Na pewno są elementem współczesnej kultury, ale czy sztuki?
Patrząc na różne dokonania, ostatnio na przykład nie mogłam wyjść z podziwu dla pewnej performerki, która śledziła „szepty” swoich włosów. No cóż, ja także mogę zamontować rejestrator dźwięków na mojej szczotce do włosów, a skoro kondycja włosów uzależniona jest od kondycji całego organizmu, to codziennie mogę wsłuchiwać się w nagrane dźwięki swoich włosów i w ich „szeptach” szukać odpowiedzi dotyczących moich nastrojów, postrzegania rzeczywistości (można to rozbudowywać w nieskończoność, podczepiając do tego bardziej lub mniej racjonalne teorie, miejsca i czas). Aby było bardziej pikantnie, kontrowersyjnie i medialnie, niekoniecznie muszą to być włosy na głowie. Gdybym nie mogła się dopatrzyć korelacji, o której wspominałam, zawsze mogę się w odruchu buntu wydepilować i ogłosić nowy „manifest artystyczny”. Proste, nieskomplikowane, nieinwazyjne, bezbolesne i bez względu na efekt, zwieńczone sukcesem.

Czy znalazłabym zwolenników, współuczestników, tych, którzy chcieliby mojej akcji towarzyszyć i z „szeptu” moich włosów czy, powiedzmy, „głosu” ciała uczynić prawdziwe dzieło? Sądzę, że tak. To kwestia determinacji, siły perswazji, właściwego wyselekcjonowania odbiorców i właściwego doboru kanałów przekazu, a przede wszystkim znalezienia grupy, która uwierzy, że można na tym zarobić, zarówno w wymiarze materialnym jak i medialnym, i dorobi do tego odpowiedni marketing. Jak długo żyło będzie to dzieło? Czy to ma  w ogóle coś wspólnego  ze sztuką? Z czasem odpowiedź przyjdzie sama.

Ewa Estera LIPIEC

Ewa Estera Lipiec – maluje i fotografuje. Obecnie mieszka w Świdniku.

 

Recogito, nr 78 (styczeń-czerwiec 2015)