Wspomnienie

Budynek szkoły (Potulice,1940). Fot. Archiwum © Recogito

Przy końcu października 1939 roku udałem się z Radomia na Pomorze, do rodzinnego domu, aby dowiedzieć się o losach mojego ojca i rodzeństwa. Byłem niespokojny o nich. Na szczęście zastałem wszystkich przy zdrowiu, za co wdzięczny byłem Opatrzności Bożej.

Ludność na Pomorzu w owym czasie nie otrząsnęła się jeszcze z pierwszego wrażenia po masowych egzekucjach dokonanych na Polakach, wśród których było wielu moich znajomych. Atmosfera była ciężka – ciągła niepewność jutra.

Księży znajdujących się na wolności można było policzyć na palcach. Bardzo wielu z nich zostało rozstrzelanych zaraz po wkroczeniu Niemców, a księża pozostali przy życiu znajdowali się albo w obozach koncentracyjnych, albo byli internowani w różnych klasztorach.

Pierwotnie miałem zamiar zatrzymać się u rodziny tylko kilka dni. Chciałem jak najprędzej powrócić do Radomia, dokąd byłem przydzielony przez przełożonych mojego zgromadzenia. Wieść jednak o moim przybyciu do rodziny rozniosła się lotem błyskawicy po okolicznych wioskach. Postanowiłem zatem ujawnić się, w obawie, że mój wyjazd bez uprzedniego zgłoszenia się u władz niemieckich mógłby narazić rodzinę na szykany.

Siostry Dobrego Pasterza w Topolnie poradziły mi udać się do Paeslera zamieszkałego w Luszkówku, gdzie pełnił funkcję prefekta policji. Jako Bezirksführer był panem życia i śmierci w przydzielonej mu części powiatu. Na przepustkach podpisywał się SS-Sturmbanführer.

Paesler przyjął mnie nader grzecznie i jak starego znajomego, co mnie mocno zdziwiło. Widzieliśmy się bowiem po raz pierwszy. Powiedział, że mam opinię lojalnego człowieka wobec Niemców i że należę do kategorii księży numer 1, to jest do kategorii księży pozostawionych na wolności. Wytłumaczył mi szczegółowo, że księża w Polsce zostali podzieleni na trzy kategorie. Pierwszą kategorię już poznaliśmy. Do drugiej kategorii należeli księża uwięzieni, a do trzeciej księża rozstrzelani w pierwszym szale nienawiści za „wrogie nastawienie do narodu niemieckiego”. Na zakończenie dodał, że łatwo można przejść z jednej grupy księży do drugiej. O, zdaję sobie jasno sprawę! – odpowiedziałem bez wahania.

A potem nalegał wprost, abym pozostał w parafii przejmując obowiązki proboszcza, którego skrycie rozstrzelano z wielu innymi Polakami przy końcu stycznia 1940 roku. O tym powiadomił mnie Paesler osobiście w marcu tegoż roku. Paesler motywował swoje życzenie tym, że ludziom potrzebna jest opieka duchowa księży. Bez niej grozi im moralne upodlenie, a nawet zezwierzęcenie. Człowieku – pomyślałam – jak trafnie określiłeś, co się dzieje w twoim narodzie!

Po tej „serdecznej” rozmowie Paesler zaprowadził mnie do piwnic „swojego” pałacu, który ojciec jego przetrwonił w czasie pierwszej wojny światowej.

Bóg jeden wie, co się tam działo! W mrocznych klitkach znajdowała się jeszcze brudna, wilgotna słoma, cuchnąca stęchlizną, potem i uryną. W jednej z klitek zobaczyłem buty, a w innych zauważyłem porzucone w nieładzie części ubrania. Na pewno znęcano się przed śmiercią nad nieszczęśliwymi. Wyprowadzano ich prawdopodobnie boso i w samej bieliźnie na rozstrzelanie.

Ów wyczulony na piękno człowiek, artysta-malarz, z pogardliwym uśmiechem powiedział, że więźniowie wydawali nieznośny smród…, że niemyci i nieogoleni wyglądali obrzydliwie. Nie było im tutaj lekko – dorzucił przyciszonym głosem. Do dzisiaj nie potrafię rozgryźć znaczenia ostatnich jego słów. Mogły one oznaczać podświadome przyznanie się do winy. Nie ulega jednak wątpliwości, że zejście do koszmarnych piwnic miało załamać mnie moralnie, odebrać pewność siebie.

Nazajutrz po urzędowej wizycie w Luszkówku udałem się do parafialnego kościoła w Topolnie w towarzystwie organisty, zacnego pana Ziółkowskiego, człowieka szczerze oddanego Bogu i Ojczyźnie. Kościół był prawie nienaruszony. Brakowało w nim tylko jednego obrazu niewielkich rozmiarów z końca XVIII albo z początku XIX wieku. Przedstawiał on Matkę Bożą z Dzieciątkiem. Przypominał żywo obrazy włoskiego malarza z tego okresu nazwiskiem Battoni względnie Buittoni. Obraz ten był bezsprzecznie zabytkiem muzealnym. Na moje pytanie, gdzie podział się obraz, organista odpowiedział, że ukradł go Paesler. Nie chciałem uwierzyć. Może jednak nie ukradł, a zabrał na pewien czas do siebie dla dokładniejszego obejrzenia – odparłem. Przecież to człowiek wykształcony, z kulturą! Nie, księże, na pewno ukradł! – upierał się. Obrazu już nigdy nie odda. Niech się ksiądz nie łudzi! Oni wszyscy tutaj kradną.

Wkrótce przekonałem się, że organista miał rację. Przy końcu bowiem listopada Paesler bez powiadomienia kazał przenieść inny obraz z kościoła do klasztoru sióstr, a przełożonej domu powiedział, abym osobiście zawiózł obraz do Luszkówka w słoneczny dzień, bez żadnej chmurki, przede wszystkim bez żadnej choćby najmniejszej mgły. Obrazu nie zawiozłem. Po upływie tygodnia Paesler przysłał do klasztoru drabiniasty wóz z wyraźnym nakazem, abym był obecny przy przewożeniu obrazu.

Obraz ten miał wartość raczej historyczną. Przedstawiał przeniesienie w uroczystej procesji kopii obrazu Matki Bożej Częstochowskiej do nowo zbudowanego przez Ojców Paulinów kościoła w Topolnie. Portrety jednak Potockich, Konopackich, Potulickich i innych znanych rodzin polskich namalowane wokół głównej sceny obrazu były prawdziwymi dziełami sztuki.

Obrazu nie można było zatrzymać. Rozkaz należało wykonać. Nie widziałem innego wyjścia. Chcąc mieć naocznego świadka przekazania obrazu, poprosiłem przełożoną klasztoru, aby jechała ze mną do Paeslera, na co zgodziła się chętnie. W jej obecności powiedziałem Paeslerowi, że o zabraniu obrazu zobowiązany jestem powiadomić Komitet Parafialny. Skrzywił się. Wolałbym, aby ta sprawa pozostała między nami – powiedział. Wytłumaczyłem mu, że o tym muszę powiadomić Komitet, aby nie ściągnąć na siebie podejrzenia, że jemu sprzedałem obraz, a pieniądze zatrzymałem dla siebie. Ostatecznie ustąpił. Obrazy przepadły na zawsze. Ale nie uprzedzajmy faktów!

Paesler był szczerze przywiązany do obrazu z portretami. Uważał siebie za prawowitego spadkobiercę obrazu, tłumacząc się, że Potuliccy, Potoccy i Konopaccy są jego przodkami. Po części była to prawda, ponieważ wszyscy Paeslerowie, spoczywający na rodzinnym cmentarzu w Luszkówku, żenili się z Polkami pochodzącymi z wyżej wymienionych rodzin. Matka ,,naszego” Paeslera była również Polką. Ojciec jej, Czerwiński, posiadał przed pierwszą wojną światową majątek niedaleko Torunia.

Paesler nie miał prawa uważać się za prawowitego spadkobiercę obrazu, ponieważ obraz pochodził z XVII wieku. Rodzina zaś Paeslerów przybyła do Polski w XVIII wieku za panowania ostatniego naszego króla. Prawowitym więc właścicielem obrazu był tylko kościół w Topolnie. Zabierając zatem obraz, Paesler popełnił zwykłą kradzież. Kilka tygodni przed moim aresztowaniem Paesler zaprowadził mnie do salonu, gdzie znajdował się obraz z jego przodkami. Część obrazu była już oczyszczona. Pracą tą zajął się Paesler osobiście. Zmywał go watą umoczoną w zwykłym mleku. Na moją wzmiankę, że odda obraz kościołowi po jego oczyszczeniu, powiedział: „obraz pozostanie w moim posiadaniu, jako rodzinna pamiątka”.

Świadkami rozmowy byli dwaj Polacy. Paesler zdziwiony był ich obecnością w salonie. Z ust ich dowiedziałem się, że zostali aresztowani i sprowadzeni do pałacu. Przyszło mi na myśl, czy Paesler nie zagrał przede mną roli „dobrego” Niemca, ponieważ kazał im wrócić do siebie po 15 minutach, ale nie wiem, czy słowa dotrzymał. Radził im nawet wyprowadzi się z domu i jak najprędzej opuścić okolicę, aby uniknąć ponownego aresztowania. Może jednak się mylę. Po wyjściu bowiem z salonu dodał: „Muszę pomagać Polakom, bo kiedy sam znajdę się w opałach, oni z wdzięczności również okażą mi pomoc”.

Matka Paeslera przyjechała z Niemiec do Luszkówka wczesną wiosną 1940 roku. Na życzenie jej syna poszedłem ją odwiedzić. Rozmawialiśmy po polsku. „Po mężu jestem Niemką – powiedziała – ale w sercu czuję się Polką. Cieszę się, że syn mój spotkał księdza, z którym ma okazję porozmawiać o sztuce, ponieważ jak mi wiadomo, ksiądz ukończył Akademię Sztuk Pięknych (czemu zaprzeczyłem). Ale najwięcej cieszę się z tego, że ksiądz w rozmowie z nim wpłynie dodatnio na mego syna. Otoczenie jego tutaj wcale mi się nie podoba”.

A potem wskazując na obraz Matki Bożej z Dzieciątkiem, wiszący między oknami na naczelnym miejscu, zapytała, czy znam ten obraz. Owszem – odpowiedziałem – pochodzi z kościoła w Topolnie. Serdecznie dziękuję za obraz – dodała. Mam wielki kult do Matki Bożej. Syn mój powiedział, że otrzymałam go w darze od parafii w Topolnie z okazji mojego przyjazdu do Luszkówka. Nie potrafiłem opanować zdziwienia. Dar od parafii? – wyrwało mi się. Byliśmy zażenowani. Czy to nieprawda? zapytała zaniepokojona. Proszę powiedzieć otwarcie. Nie chcę u siebie kradzionych rzeczy. Zostawmy tę sprawę ! odrzekłem. Może kiedyś pomówimy o niej, a rozmowy dzisiejszej proszę nie powtórzyć synowi. Stchórzyłem. Wiedziałem, że Paesler nie przebaczyłby mi nigdy, gdyby się dowiedział, co o tym sądzę. Najzwyklejszy złodziej – pomyślałem. Z tą myślą pożegnałem matkę Paeslera, z którą się już nigdy nie spotkałem.

Marzeniem Paeslera było, aby pałac w Luszkówku zamienić na rodzinne muzeum, dlatego zbierał dzieła sztuki, gdzie się dało. W jednym z salonów widziałem dwie hebanowe gabloty, które mogły pochodzić z tak zwanej „czerwonej sali” w Potulicach. Jestem nawet święcie przekonany, że pochodziły stamtąd. Jedna z nich wypełniona była cennymi drobiazgami ze srebra, a w drugiej znajdowały się piękne figurki porcelanowe.

Przy końcu marca 1940 roku byłem świadkiem, jak na dziedzińcu przed pałacem wyładowano z ciężarówki stylowe meble, fortepian i kamienną rzeźbę. Szofer-Polak powiedział mi, że wszystkie te rzeczy pochodzą z Bydgoszczy – z prywatnych domów.

Pewnego dnia Paesler pokazał mi recenzje swoich prac w czterech językach: polskim, niemieckim, francuskim i angielskim. Na szczególną uwagę zasługują recenzje w języku niemieckim, które lekceważył. Co więcej – gardził nimi. Zanim przywdział mundur SS-mana, pisano o nim jako o Polaku: „Czego szuka tutaj ta polska świnia znad Wisły?” Po wstąpieniu natomiast do oddziałów SS-mańskich podkreślano jego nadzwyczajny talent malarski, znany nie tylko w Niemczech, lecz także w całej Europie. Innym razem użalał się, że musi uprawiać propagandę przeciwko Polakom przede wszystkim z Bydgoszczy, którym przypisywano „Krwawą Niedzielę”. Znamienne są jego słowa wypowiedziane z tej okazji: „Gdyby to nawet była prawda, to jednak nie należy rozbudzać zwierzęcych instynktów w człowieku, podjudzając jednych przeciwko drugim”. A w Wielką Sobotę 1940 roku wychodząc z kaplicy Sióstr Pasterek powiedział z niekłamanym przejęciem: „Na jak długo jeszcze pozwoli Chrystus cierpieć ludzkości? Mam tu na myśli Polaków!” – dodał ten człowiek będący zlepkiem dobra i zła, mieszaniną ziarna i plewy.

Cezary JURKIEWICZ

Ks. Cezary Jurkiewicz – pallotyn, przez wiele lat pracował we Francji. Mieszkał w paryskim domu Księży Pallotynów. Zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach – nie jest znana data jego śmierci.

„Nasza Rodzina”, nr 5 (428) 1980, s. 19-21.