Kartki z podróży (1956)

Stronica z fragmentem zapisków z podróży Józefa Sadzika (1957) © Recogito

Spotkanie z Czechosłowacją

Punktualnie o godzinie 2.55 pociąg Warszawa – Praga wtacza się na stację w Zebrzydowicach. Właściwie trudno tu mówić o stacji w sensie natłoczonych peronów, rozgonionych pasażerów, całego tego zgiełku czarnych ludzi i czarnych maszyn. Stacja w Zebrzydowicach to polana między zalesionymi wzgórzami z małym budynkiem stacyjnym i kilkoma chałupkami celnymi. Akurat tak jak przystało na rubieże kraju. Pola, wagony i dachy pokryte warstwą pierwszego śniegu. Jest brzask dnia wigilii, dnia, z którym zadzierzgnęliśmy więzy najbardziej osobistych uczuć. Pierwszy raz przyszło mi tak rozpoczynać ten dzień. Postoju mamy blisko dwie godziny, w tym czasie ma się odbyć kontrola graniczna i celna. Zaraz też rozpoczyna się ceremoniał. Oficerowie W[ojsk] O[chrony] P[ogranicza] sprawdzają dokumenty: uważnie, wolno, wagon po wagonie. Następnie służba celna sprawdza bagaże i dewizy. Słyszę jak w sąsiednim przedziale otwierają się walizy, jest mowa o swetrach i wełnie. Zana rzecz. Za chwilę pan w czarnym uniformie zjawia się w moim przedziale. Zauważam, że na czarnego pana podziałała czarna sutanna. Jest służbowy, ale uprzejmy. Załatwia swoje obowiązki szybko i sprawnie. Na odchodne rzuca zdawkowe pytanie o bagaż i nie czekając odpowiedzi salutuje na pożegnanie.

Jeszcze długą chwilę trzeba siedzieć w wagonie, strażnicy bowiem obstawili pociąg i nie wpuszczają nikogo.

Wreszcie wyruszamy. Stojąc w oknie i w poświacie księżyca patrzę na zaśnieżone pola polskie i czeskie. Chcę przeżyć godnie tę chwilę – przecież to pierwszy raz w życiu przekraczam granicę Polski. A tymczasem granica ginie wśród pagórków i jarów. W oddali drapie się na wieżę strażniczą żołnierz okutany w gruby kożuch. Nie dojrzałem, czy żołnierz był polski czy czeski. Jeszcze nie zdołaliśmy nabrać szybkości, a już słychać zgrzyt hamulców. Jesteśmy w Czechosłowacji i zajeżdżamy na pierwszą czeską stację graniczną Petrovice u Karviné. Tu mamy znów stać godzinę z okładem. Ponowna historia celna, może tylko mniej dokładna. Czescy oficerowie biją służbowo do dachu: moře te yeti kladno – możecie jechać spokojnie.

W samej rzeczy spokojnie odbywa się dalsza droga. Z zainteresowaniem śledzę każdy szczegół. Przyglądam się uważnie ludziom i rzeczom. Na pobliskich stacjach wsiadają pierwsi czescy pasażerowie. Są to górnicy wracający z nocnej zmiany. Nawiązuje się rozmowa. Temat jest oczywiście jeden: nasz październik i „Gomułka”. Wiedzą Wszystko z radia i gazet, ciekawi są najwięcej, w jaki sposób mogło się to dokonać. U nich, jak mi tłumaczyli, jest zupełnie inaczej; muszą milczeć – a zresztą zobaczę sam, jak jest u nich. Dziwiłem się odwadze tych moich pierwszych rozmówców, jedynie robotnicy mają tu siłę, by coś powiedzieć, inni wolą uparcie milczeć. Około wpół do siódmej jestem w Ostrawie. Pierwsze przywitanie odbywa się na dworcu. Widzimy się pierwszy raz w życiu, dlatego musimy przelać cały ogrom uczucia w ten pierwszy uścisk dłoni. Rekompensata następuje żywiołowo – już nie ma długich lat, w których znaliśmy się tylko z listów. Za kilka minut jesteśmy na miejscu, w rodzinie o tradycjach polsko-czeskich, gdzie wszystko jest czeskie i trochę polskie. Jest dzień wigilii Bożego Narodzenia – Štědrý den – jak mówią Czesi. Każdy musi być „szczodry”, uprzemy, miły. Są już przygotowane choinki, o zmierzchu ma się odbyć wieczerza.

Po południu poszedłem złożyć wizytę księżom z parafii jednej z dzielnic Ostrawy. Parafia ma duży i bogaty wczesnobarokowy kościół, oraz ładną plebanię. Ta plebania wygląda jak jeden z naszych warszawskich neoklasycystycznych pałacyków i myślę, że żaden z polskich ekscelencji nie powstydziłby się takiej siedziby. W holu sznur elektrycznych dzwonków. Naciskam pierwszy z brzegu. Po chwili ciężkie, dwuskrzydłowe drzwi uchylają się trochę. Widzę w nich postać mocno postarzałego księdza. Staruszek jest ubrany typowo dla tych stron. Ciemne spodnie i czarna kamizelka, pod szyją koloratka oraz czarne niebko na siwej głowie. Patrzy na mnie podejrzliwie. Polak? Pallotyn? – Nie, on tu nic nie chce wiedzieć, a zresztą zawoła pana farářa. Jakoż po małej chwilce zjawia się i pan farář. Jest nieco młodszy, ale równie posiwiały. Ma łagodną twarz i głębokie piwne oczy. Tym razem rozmowa nawiązuje się składniej. Proboszcz jest ucieszony, że mogłem przyjechać do Czechosłowacji. Zaprasza mię do asysty na pasterce, a również jutro w Boże Narodzenie. Poza tym nie porusza żadnych tematów, które mogłyby być niebezpieczne. Później, w dalszych rozmowach, gdy prysnęły słupy uprzedzenia i zbytniej ostrożności, przekonałem się, że mają aż nadto wiele powodów by niedowierzać.

Z powrotem idę inną drogą. Przyglądam się ludziom, domom i ulicom. Ludzie są zmęczeni jak i u nas, domy w dzielnicach podmiejskich willowe, wystawne, w centrum wielopiętrowe; wszędzie wszakże jednakowo zakopcone. Ostrawa jest największym ośrodkiem czeskiego górnictwa i jednym z największych ośrodków przemysłu ciężkiego. Trudno się więc dziwić, że ustawiczne tumany dymu unoszą się nad miastem, a pył prószy w oczy nawet w podmiejskim lasku. Ludność tutejsza to robotnicy, tylko że więcej skryci i posępni od naszych śląskich „pieronów”. Jest ich tu przeszło sto czterdzieści tysięcy. W domu czekali już na mnie. Przyszło kilku sąsiadów, przeważnie górników. Znów rozpoczął się ten sam temat: październik, Poznań. Z późniejszych licznych rozmów z Czechami przekonałem się, jak całą duszą popierają oni nasze obecne zmiany. Najbardziej poglądowo można to zobaczyć w Pradze przed Polskim Punktem Informacyjnym. Okno wystawowe jest dosłownie oblegane. Akurat były wystawowe zdjęcia nowego dowództwa polskiego. A trzeba pamiętać, że zainteresowanie to już mocno osłabło. W Polsce krąży porównanie o tym, jak to się zachowali w październiku Polacy, Węgrzy i Czesi. Myślę jednak, że porównanie to jest więcej niż krzywdzące. W Czechosłowacji panują stosunki takie, jakie u nas panowały około 1951 r[oku]. To już wszystko za siebie mówi.

A oto nadszedł wieczór wigilijny. Do stołu zasiadł z nami oprócz najbliższej rodziny jeden z czeskich kapitanów przed rokiem usunięty z wojska, dziś górnik. W czasie wojny był we Włoszech, Francji i na Bliskim Wschodzie; wiele widział i wiele wie, jest bliskim krewnym jednego z czeskich generałów. Takich tragedii jest tu więcej. Czeskie zwyczaje wigilijne nie różnią się wiele od polskich. Tylko że opłatek jest po wieczerzy. Nie łamią się tu jak u nas, ale gospodarz dzieli opłatki między uczestników. Spożywa się je z miodem. Po wieczerzy jest nasza gwiazdka. Tu nazywa się to „bohatý Ježíšek” – „bogaty Jezusek”. Zwyczaj obdarowywania pod choinką jest bardzo powszechny i do dobrego tonu przy powitaniach świątecznych należy zapytać, co przyniósł „bohatý Ježíšek”. Po kolacji jest chwila milczenia i modlitwy. W starych domach modlono się wspólnie, na progu izby, gdzie nad drzwiami wisiał krzyż. Myślałem wówczas o dalekim Ołtarzewie i o wszystkich kochanych Współbraciach. I myślałem też, czy ktoś wspomni o tym, że i ja łamię się duchowo z nim opłatkiem…

O północy odprawia się pasterka. Owszem, była uroczysta, śpiewał potężny chór – ale nie było tego, co jest u nas. U nas pasterka to napchany do ostateczności kościół – to żywiołowe Wśród nocnej ciszy, to radość promienna i rozlewna – to wybuch tłumionego przez rok uczucia polskiej duszy. Tu pasterka, to solenna uroczystość, lecz dosyć zimna, to w ławkach tylko zebrani ludzie i równiutko ustawione przed balustradą grupki dzieci, to śpiew ujęty w miarowe połówki i ósemki, śpiew radosny, lecz daleki od naszej serdeczności.

Pasterka dobiegła końca, równocześnie zakończyłem też nią moje pierwsze spotkanie z Czechosłowacją.

*   *   *

Kościół katolicki w Cz. S. R

1.

W Polsce wystarczy mówić o sytuacji Kościoła, w Czechosłowacji trzeba koniecznie dodać „katolickiego”, by się dogadać. I to jest chyba największe zło i największa tragedia tego katolickiego przecież kraju. Rozbicie religijne tu panujące niszczy duchową zwartość narodu. Czesi nie otrząsnęli się z wpływów reformacji, jak to uczynili po burzliwym okresie drugiej połowy XVI w[ieku] Polacy. Luteranizm przeróżnych sekt i odcieni zdobył sobie stałe prawo bytu; do tego dochodzi husytyzm, Československá církev, mieszający sekciarską nienawiść ku Kościołowi z wielkimi niewątpliwie osiągnięciami na polu narodowej kultury. Gdyby były jakieś statystyki, można by się lepiej zorientować. Ale takich prowadzić nie wolno. To, co mi powiedzieli Czesi, wygląda następująco: Na 12 milionów   ludzi około 70%, a więc gdzieś 10 milionów – to wierzący. Reszta deklaruje swój ateizm. Z tych dziesięciu milionów znów jakieś 75%, a więc trochę mniej niż 8 milionów to katolicy. Pozostałe 25% – to sekciarze różnych odmian. Ostateczny stosunek liczbowy byłby mniej więcej taki: 8 milionów w stosunku do 5. Tu jednak wyłania się zaraz inna kwestia. W Czechosłowacji nie trzeba zwracać tyle uwagi na słowa „wierzący” i „niewierzący”, ale na słowa „praktykujący” i „niewierzący”. Dotykamy drugiego bolesnego zagadnienia Czechosłowacji: laicyzacji życia. Trzeba być w tutejszych środowiskach, by się przekonać, jak potwornie przeżarła już ona życie publiczne i prywatne. Weźmy n[a] p[rzykład] życie prywatne. Już samo zetknięcie się ze środowiskiem przeciętnej wielkomiejskiej rodziny świadczy o kompletnym zeświecczeniu. Prawie w żadnym mieszkaniu nie spotkamy krzyża czy religijnego obrazu. Na ścianach wisi wszystko: konie i pieski, pejzaże i martwa natura. Chrystus nie ma prawa wstępu. A jeżeli już ma to tylko nieoficjalnie, gdzieś w sypialni, lub pokoju najbardziej oddalonym i niedostępnym dla gości. To pierwsze, zewnętrzne wrażenie sprawdza się w zupełności w dyskusjach. Sprawy religijne to najodleglejszy margines życia i zainteresowań. Z natury rzeczy byłem powodem licznych dyskusji właśnie na tematy światopoglądowe. Oczywiście byłem prawie zawsze sam w opozycji. Wyniosłem jednak z tych rozmów jeden, chyba optymistyczny wniosek: religia nie tyle jest atakowana, co ignorowana. Ignorancja jest stanem beznadziejnym, ale ignorancja zamierzona. A tam – doświadczyłem tego w wielu wypadkach – jest ignorancja ze zwyczaju, ignorancja z mocy ciążenia społecznego, martwa i krucha. Wystarczą rozumne, w świetle Bożym przedstawione argumenty, wystarczy szczera rozmowa. W kilku wypadkach miałem momenty jakże pięknej satysfakcji. Bo czyż nie jest to rzecz wzruszająca, gdy 30-letni inteligent, dla którego problem wiary praktycznie nie istniał, prosi o modlitwę w jego intencji. Albo jeśli z największym zainteresowaniem słucha o prawdach wiary i funkcjach religijnych: o Mszy św[iętej], o Komunii św[iętej], o spowiedzi.

Trudno w to uwierzyć, że ochrzczony w Kościele katolik nie wie nic o Przeistoczeniu i Łasce, nie zna prawie żadnych wartości chrześcijaństwa. Swój pogląd na Kościół urobił sobie na podstawie plotek o spowiedzi i anegdotek o książkach. I to mu wystarczyło.

Ciekawą ilustracją laicyzacji życia w Czechosłowacji może być frekwencja na niedzielne Msze św[ięte]. Do parafii, w której przebywałem należy około 20 tysięcy wiernych, do kościoła przychodzi 2 tysiące, a więc stosunek 1:10! W dniu powszednim gromadzi się jakieś 150 ludzi, do Komunii św[iętej] przystępuje około 40-tu.

2.

A oto drugi przykład laicyzacji: pogrzeby. W Czechosłowacji, jak zresztą podobno w każdym z państw zachodnich, a zwłaszcza w Niemczech, zakorzenił się zwyczaj palenia zwłok. Istnieją towarzystwa pogrzebowe agitujące w publicznych afiszach „nowoczesny, higieniczny i praktyczny” sposób pozbywania się bądź co bądź nieprzyjemnych trupów ludzkich. A wygląda to tak: w każdym dużym mieście obok cmentarza grzebalnego istnieje cmentarz krematorialny. Wejście pomiędzy monumentalnymi kolumnami prowadzi do krematorium. To dziwaczne monstrum wygląda trochę jak kaplica cmentarna, trochę jak muzeum. Wewnątrz duża teatralna sala ze sprężynowymi krzesłami. Na przedzie katafalk. Pogrzeb odbywa się iście higienicznie i elegancko. Oto zawiadamia się towarzystwo, że powiedzmy babka czy dziadek sobie umarli. Towarzystwo przyjeżdża samochodem – karetką i biorą trupa w swoje wyłączne posiadanie. Rodzina nie musi kalać się tymi nieprzyjemnymi sprawami. Towarzystwo pogrzebowe wysyła zawiadomienie o terminie pogrzebu. Wtedy należy przybyć do owej sali teatralnej, gdzie na katafalku w kwiatach spoczywa trumna. Przy okazji można kupić od siebie wieniec czy wiązankę kwiatów. Kramy z takimi kolistymi wieńcami dla umarłych zalegają całe wejścia na cmentarz. Rozpoczyna się akademia żałobna. Jakieś przemówienie pożegnalne, jakiś wiersz zarecytowany przez pulchniutką wnuczkę. Uroczystość skończona, katafalk z trumną płynie miękko w dół. Zamykają się wieka podłogi i po wszystkim. Za kilka dni (bo towarzystwo pogrzebowe jest praktyczne i czeka aż zbierze się kilka trupów) należy zgłosić się po prochy. Wsypuje się je do urny i umieszcza albo w nagrobku albo w ścianie mauzoleum. Takie mauzoleum jest jak wystawa ciekawostek historycznych. Bo i czegóż więcej? Rekwizytów, które pozostały po kimś co kiedyś istniał… Oto równe rządki wykute okienka. Wewnątrz urna często z fotografią. Na zewnątrz napis, zwiędły wieniec, niedopalona świeczka. Czasem krzyżyk czy nawet zawieszony różaniec. Wokół swąd spalenizny o gryzącym zapachu ludzkiego tłuszczu…

Zainteresowałem się szczególnie tego rodzaju praktykami. Pytałem księży jakie zajmują stanowisko wobec tego faktu. Powiedzieli mi, że odmawiają kościelnego pogrzebu, że w intencji zmarłego odprawiają co najwyżej cichą Mszę w kolorze dnia. No cóż, prawo kanoniczne jest w tym względzie apodyktyczne.

Powiedziałem Czechom, że u nas przynajmniej pod tym względem nie ma żadnej pokusy; w duszę polską za głęboko wrósł się obraz dymiących kominów i gryzący swąd hitlerowskich krematoriów.

3.

Mówiłem o rozbiciu wyznaniowym i laicyzacji życia Czechosłowacji, by na tym tle lepiej zrozumieć łatwe stosunkowo zadanie trzeciego czynnika rozbicia, jakim jest ucisk państwa.

O istnieniu tego ucisku można otwarcie mówić nawet w Czechosłowacji. To jest oficjalna polityka ustrojowa. Wydaje mi się, że długo trzeba będzie czekać nim komuniści zza Tatr pojmą, że błędna jest droga terroru i bezprawia.

Oto fakty: Zakony prawie nie istnieją. Nie wiem, jakie były etapy ich likwidacji; podobno zegnano ich we wspólny obóz pracy. Teraz obozów nie ma, bo po prostu nie ma zakonników. Wielu z nich pracuje w kopalniach jako prości robotnicy, mieszka prywatnie w pojedynkę. Nie wolno im sprawować żadnych funkcji duszpasterskich, nie wolno im przejść do duchowieństwa diecezjalnego. Ich domy oddano wojsku, partii czy Czemy tam jeszcze. Kościoły albo stoją puste, albo jako tako są obsadzone przez duchowieństwo diecezjalne.

A dalej Episkopat czeski. Na wolności jest tylko jeden biskup koadiutor, starzec zresztą. Cały episkopat wraz z Prymasem jest uwięziony. Diecezjami rządzą wikariusze kapitulni. W Pradze słynnym na cały świat Tumie św. Wita całą kapitułę stanowi sześciu kanoników. To cały senat, cały splendor tej dostojnej katedry.

Codziennie o trzeciej po południu spomiędzy niebosiężnych gotyckich filarów, spomiędzy bogatych stall dochodzi mizerny szelest starczych głosów. Jedyna chwała Boża mająca jeszcze prawo bytu.

Biskup koadiutor święci czeskich alumnów. Na całe Czechy jest jedno seminarium duchowne i  jedno na Słowację. Seminarium oczywiście pod protektoratem państwa. W seminarium czeskim, a więc na sześć diecezji jest około 90 kleryków. Z diecezji ostrawskiej kleryków jest tylko trzech. Toteż  jasnym jest, że duszpasterstwa czeskie powoli pustoszeją. Tam, gdzie dawniej pracowało sześciu księży, dziś pracuje trzech albo dwóch i nie mają żadnej nadziei, że dostaną jakąś pomoc. A również oni sami są ustawicznie krępowani najdziwaczniejszymi nakazami i zakazami. Oto dostają coś w rodzaju państwowej jurysdykcji: zezwolenie na spełnianie czynności duszpasterskich w określonym tylko kościele. Poza tym kościołem nie wolno im nic, ani odprawić Mszy św[iętej], ani spowiadać, ani głosić kazań.  Również bardzo precyzyjnie regulowana jest sprawa dochodów. Trudno się więc dziwić, że duchowieństwo tamtejsze jest zalęknione, nieaktywne, nastawione na wszelki możliwy do utrzymania minimalizm.

4.

Nie chciałbym tych uwag o sytuacji Kościoła w Cz. S. R. zakończyć w równie ponurym tonie.  Niewątpliwie fakty powyższe są bolesne, jednakże dostrzegłem i cechy budzące ufność. Najpierw zaznaczę, że spostrzeżenia moje dotyczyły tylko Czech. Na Słowacji jest podobno o wiele lepiej. Po wtóre, zająłem się środowiskiem wielkomiejskim i przemysłowym. A oto radośniejsze obserwacje:Ignorancja religijna i płynąca stąd laicyzacja jest rzeczą raczej zwyczaju niż świadomego poglądu. Pośród wielkich ulic i hut większość ludzi ma dusze dobre i naturalnie chrześcijańskie. Dobroć i uświadomienie mogą tam wiele dokonać. Zauważyłem również u tego małego procentu ludzi praktykujących, jakąś przedziwną konsekwencję wiary. Ci ludzie są radośnie oddani swoim przekonaniom.

I oni to, grupujący się wokół proboszcza mogą być naturalnym pomostem do swoich bliźnich. Wreszcie widziałem duże poświęcenie w pracy kapłańskiej. Prawda, że księża są tam trochę bojaźliwi, ale swoje dozwolone obowiązki spełniają z całą godnością. Jest również duża wzajemna solidarność.

Tak zw[anych] księży patriotów było i jest niewielu. Księża wybrali drogę milczącego oporu i to jest chyba dla nich w obecnej sytuacji najsłuszniejsze. To wszystko pozwala nam żywić nadzieję odnowy. Oby nadzieje nasze były planami błogosławionej Opatrzności.

*   *   *

Zlota Praha

„Być w Rzymie, a Ojca Św[iętego] nie widzieć” – podobnie myślałem projektując wycieczkę do Pragi. Byłem ciekawy tego miasta o tysiącletniej tradycji, miasta, które nosi w herbie czcigodne słowa: „Praga matka miast”.

Z Ostrawy do stolicy Czechosłowacji trzeba jechać 7 godzin pociągiem pośpiesznym. Od Bramy Morawskiej aż het między Austrię i Niemcy, od mroźnych Karpat aż po Mělník, gdzie rosną czeskie winogrona. Świadomie wspominam o siedmiu godzinach, bo wrażenia, jakie zostały mi z tej jazdy nie należą do najlepszych. Oto wtłoczyliśmy się w jakąś smrodliwą jamę, ciemną i duszną. Wagon był jedną, wspólną norą poprzegradzaną obustronnymi ławkami. Wokół ludzie i pinkle. Z przodu, z tyłu, z boków, gdzie się ruszyć, bezładne ramiona, rozkiwane głowy, rozchełstane tłumoki. Cała podłoga jak jedno wielkie legowisko. – Druga klasa. Miałem tego dość i przeszliśmy do klasy pierwszej. I akurat tak jak z deszczu pod rynnę. Wąski korytarzyk długiego pulmana zapchany aż był aż do joty, okno bez  szyby, ogrzewania nie działają, a separatki  zamknięte na łańcuch i kłódkę. No cóż – pomyślałem – co  kraj  to i obyczaj. Wreszcie dotłukliśmy się jakoś. Upleciony i zmięty wyszedłem o 8 rano na peron praski. Zmęczenie musiała wyrównać mocna kawa. Nie przyjechałem tu przecież po to, by się wylegiwać. Zresztą miasto od pierwszych szczegółów pochłonęło mię bez reszty.

Praga to miasto historii. Ludzie całych okresów i epok historycznych zostawili nam tu ślady swego życia i kultury od czasów romańskich począwszy,  poprzez gotyk, renesans, barok, rokoko, klasycyzm, empir, secesję, aż do współczesnych, funkcjonalnych dzieł architektury i sztuki. Wszystko to nawarstwiło się, albo mówiąc ściślej  stanęło zgodnie obok siebie układane długą pracą dziejów. W Pradze, na niewielkim stosunkowo kawałku  ziemi, można stąpać po posadzkach tysiącletnich rotund, błądzić wśród łuków gotyckich katedr i podziwiać harmonię renesansowych pałaców.

Zacznijmy tę króciutką wędrówką od czeskiego Wawelu – Hradčan. Hradčany znaczy po polsku grodzisko, praski gród. Pražský Hrad stoi samotny i wyniosły na południowym brzegu Wełtawy. Tramwaj z trudem wspina się łukami serpentyn, by osiągnąć szczyt królewskiego wzgórza. Tu jest kolebka Pragi i Czech, kolebka historii. Wszystko co działo się poza tym wzniesieniem, tonie w mrokach legend i domysłach uczonych. Pierwsza wzmianka historyczna dotyczy tego właśnie wzgórza i wystawionej na niej rotundy. Najświętszej Maryi Panny. Tu chrzcił św. Metody księcia Bořivoja, w cieniu tej rotundy wyrósł patron miasta i państwa, książę, św. Wacław. Historia wydarzeń i ludzi zaczyna się tym, że jego budowla jest najwystawniejszą w całej środkowej Europie. Śledzimy typowy bieg wydarzeń. Rotundy są niweczone najazdami, niejednokrotnie wybuchają groźne pożary, na praskim Hradzie rosną i niszczeją kościoły i katedry, zamki i królewskie kaplice. Całe tysiąclecie wypełnia ta, zawsze jednakowa nić historii ludzkich zwycięstw i ludzkich klęsk.

Dziś, na miejscu dawnych świątyń, stoi potężna i majestatyczna – jedna z największych w Europie – gotycka katedra św. Wita. Zresztą niezupełnie słusznie można mówić, że stoi na miejscu dawnych świętych. Ściśle rzecz biorąc stoi razem ze szczątkami dawnych murów, stoi jako godne przedłużenie i bytu. Jeszcze dziś można w podziemiach katedry dotknąć czcigodnych murów rotundy św. Wacława, a dalej murów późniejszej romańskiej bazyliki. Czesi szczycą się tym, że katedrę św. Wita budowali 1000 lat  i jest to prawdziwe. Budowę rozpoczął św. Wacław w 929 r[oku], a dokończył architekt Kamil Hilbert w r[oku] 1929.

Zwiedzając praską katedrę doznaje się uczuć wzniosłego upojenia. Wszystko tu jest modlitwą, zasłuchaniem, majestatem. Rozdźwięk w tej harmonii stanowimy sami, ludzie szarzy i mali, ludzie, którzy przyszli „zobaczyć”, chwycić najwięcej szczegółów w rozgonione oczy. Jakżeż dojmująco biedni są ci turyści po katedrze. Jakżeż obcy są jej dostojeństwu i majestatowi.

Św. Wit mieści w swych murach czcigodne pamiątki czeskich dziejów narodowych i kościelnych.  Tu w gotyckiej  skrzyni spoczywa 10-ciowiekowe ciało św. Wacława. Tu w bocznej nawie złożono  szczątki św. Jana Nepomucena. Tu też znajduje się skarbiec katedry z czasów św. Wojciecha,  jego mitra z rękawicami pontyfikalnymi. Obok w romańskim kościółku św. Jerzego złożono ciało św. Ludmiły (+921) babki św. Wacława. Zaiste Pražský Hrad to sanktuarium narodowych świętości Czechów.

Katedrę otaczają komplety zabudowań królewskich. Dziś są to przeważnie budowle renesansu o tak charakterystycznej harmonii podłużnych okien i podcieni. Urzekają jak nasz wawelski dziedziniec. Ale w tych pałacach kryją się jeszcze troskliwie strzeżone relikty romańskich podziemnych korytarzy, gotyckich izb i sal sejmowych. Gotyk świeckiej architektury czeskiej to przede wszystkim czasy Karola IV. Czesi zachowali wdzięczną pamięć dla tego wodza o dalekosiężnej myśli, dla władcy królestwa i cesarza niemieckiej  rzeszy. Oto dziełem Karola jest część gotycka Pragi, niegdyś „Nowe Miasto”, dziełem jego jest pierwszy uniwersytet środkowej Europy, założenie Stolicy Arcybiskupiej, odkrycie i docenienie źródeł mineralnych (Karlovy Vary). Praga Karola IV ustępowała jedynie Paryżowi, w jej murach skupiało się życie ówczesnej nauki i kultury.

Obecnie w rozległych budowlach zamku królewskiego mieszczą się urzędy państwowe, a w części najdostojniejszej jest siedziba prezydenta republiki. Na dachu łopocze flaga z groźnym lwem, u wejścia i po dziedzińcu patroluje policja.

Z żalem schodzę ku miastu – ta poglądowa lekcja historii zostanie mi na długo w pamięci. „Nowe Miasto” Karola IV, dziś najstarszą część Pragi, zwiedzam już o zmroku. Nie przeszkadza to jednak poznawaniu, raczej potęguje sugestię średniowiecznej atmosfery. Takie mroczne i zabłocone musiały być te zaułki również i 500 lat temu.

Tak samo z wieży staromiejskiego ratusza zegar wydzwaniał godzinę szóstą i wyskakiwało półkole dwunastu brodatych apostołów. Tak samo groźnie w mrokach Tyńskiego Chramu zwisał szkielet ramienia świętokradcy pragnącego obrabiać ołtarz kościelny. Tak samo staroczeskie napisy na płytach nagrobnych opowiadały przechodniom o sławie wójtów i rycerzy.

Była już prawie noc, gdy przez Praską Bramę, jedną z pereł dawnej architektury wychodziłem na Pragę dnia dzisiejszego. Otoczenie zmieniało się z każdym zakrętem. Ciasne uliczki rozszerzały się w jezdnie i trotuary, coraz gęściej wyrastały drzewa, coraz jaśniej świeciły latarnie. Wreszcie pochłonął mię blask neonów i jazgot pędzących aut.

Centrum współczesnej Pragi to tzw. Václavské náměstí – śródmieście św. Wacława.  Widać, że i współczesność nie zapomniała o swoim patronie. Patrzy on na jej życie, rycerz siodłający rumaka, z wojennym proporcem w podniesionej dłoni. W dole płynie szeroka fala życia. Suną auta, terkoczą tramwaje, pod domami wije się ludzkie mrowie. Tłum krzyżuje się i miesza z matematyczną dokładnością, jest wyszkolony i karny w zachowaniu ulicznej dyscypliny. Fantazja swobody została w Hradčanach i Starym Mieście.

Ulice przeprowadzone symetrycznie, wystawne budowle muzeów, ambasad, banków i hoteli. Nic nie tknięte pożogą zniszczeń. Z żalem porównuje się naszą Warszawę z urokiem i dostojnością tej siostrzanej stolicy, z miastem, które Czesi dumnie nazywają złotym.

Józef SADZIK

Józef Sadzik (1933-1980) – pallotyn, edytor, estetyk, założyciel ośrodka odczytowo-dyskusyjnego Centre du Dialogue w Paryżu, przyjaciel artystów i mecenas wielu artystycznych przedsięwzięć, autor prekursorskiej Estetyki Martina Heideggera oraz rozproszonych po różnych książkach i czasopismach artykułów. Tekst Spotkanie z Czechosłowacją ukazał się „Naszym Prądzie”, w numerze 7/1957, s. 111-114, kolejne teksty: Kościół katolicki w Cz.S.R. w numerze 8/1957, s. 121-123, zaś Zlota Praha w numerze 9, s. 136-137, czasopisma alumnów Wyższego Seminarium Duchownego w Ołtarzewie.

Recogito, nr 79 (lipiec-grudzień 2015)